Dla wielu ludzi istnieje oczywisty kontrast: rozśpiewani buddyści w szatach w kolorze szafranu (albo aktywiści ruchów gejowskich, tańczący pod tęczowymi flagami) i ponurzy chrześcijanie, którzy mówiliby innym najchętniej o grzechu i potępieniu. I nieważne, że to nieprawdziwy stereotyp, bo jak każdy – jest bardzo trudny do obalenia.
Dawniej chrześcijanie byli znacznie surowsi w swoich wymaganiach odnośnie innych wierzących. Pewnego razu słyszałem starszego wiekiem pastora wspominającego czasy swego dzieciństwa (czyli początek lat 50. ubiegłego wieku). Nie wolno mu było grać w piłkę, bo to niechrześcijańskie zachowanie! Pewnie fundamentem takiej postawy były słowa apostoła Pawła: „Albowiem ćwiczenie cielesne przynosi niewielki pożytek, pobożność natomiast do wszystkiego jest przydatna, ponieważ ma obietnicę żywota teraźniejszego i przyszłego” (1 Tm 4:8).
Przypomniała mi się scena z filmu „Rydwany ognia”. Jeden z głównych bohaterów filmu, dobrze zapowiadający się szkocki biegacz, a jednocześnie oddany chrześcijanin, Eric Liddell wychodzi po nabożeństwie z kościoła, kiedy spada przed nim piłka. Zatrzymuje biegnącego za nią chłopca, pytając go: – Powiedz mi, jaki dziś dzień? – Niedziela – ten odpowiada. – Sabat [czyli niedziela – WT] to nie jest dzień do gry w piłkę, prawda? – Nie – znów słyszy odpowiedź zawstydzonego chłopca. Ale zaraz umawia się z nim na jutrzejszy ranek, na wspólny mecz. Kiedy siostra strofuje go, że przecież dwie godziny później odjeżdża jego pociąg, Eric Liddell jej odpowiada: – Czy chcesz, żeby chłopak wyrastał, myśląc, że Bóg psuje zabawę innym?
I mówi to człowiek wychowany w surowych zasadach szkockiego purytanizmu, na początku lat 20. XX wieku.
Chrześcijańskie kościoły od zarania dziejów optowały za jedną z dwóch wersji życia z Bogiem: legalistyczną, w której więcej było zakazów niż radości, i swobodną, „racjonalną”, gdzie lubiano przymykać oko na grzech w imię „wyższych celów”.
Ale czy naprawdę zawsze musimy wybierać pomiędzy skrajnościami? Czy radość życia musi wykluczać świętość? A poszanowanie Bożych zasad musi pociągać za sobą umartwianie się, jako jedynie słuszną postawę życiową?
XIX-wieczny pisarz Robert Louis Stevenson (też Szkot!) napisał pewnego razu w swoim dzienniku „Dziwne, byłem dziś w kościele, a nie czuję się przygnębiony”. Nie bez powodu przez całe wieki czerń była „oficjalnym” kolorem chrześcijaństwa. I to wcale nie z powodu elegancji, jaką ta barwa sobą niesie.
Dla wielu ludzi istnieje oczywisty kontrast: rozśpiewani buddyści w szatach w kolorze szafranu (albo aktywiści ruchów gejowskich, tańczący pod tęczowymi flagami) i ponurzy chrześcijanie, którzy mówiliby innym najchętniej o grzechu i potępieniu. I nieważne, że to nieprawdziwy stereotyp, bo jak każdy – jest bardzo trudny do obalenia.
Na szczęście nie każdy mu uległ. Budujmy więc – i to ze wszystkich sił – inny obraz chrześcijaństwa: uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi – bo uratowanych i kochanych nad życie przez swojego Boga. Zacznijmy jednak od siebie. Od posiadania właściwego obrazu Boga i siebie samych. Bo jeśli dokładnie przyjrzymy się temu, jaki jest Jezus, kim uczynił nas i jakim uczyni nasze życie, znajdziemy dość powodów, by mieć na twarzy prawdziwe emocje ludzi szczęśliwych. Zamiast masek i przyklejonych uśmiechów. Tego nikt nie potrzebuje. My sami również. Nie chodzi też o zmuszanie się do nieustannego okazywania radości. Są chwile, kiedy nie ma na nią miejsca. I to jest w porządku. Inni też docenią naszą uczciwość i brak fałszu w prezentowaniu swego sposobu na życie.
Nie budujmy też na zakazach. Istotą relacji z Bogiem wcale nie jest to, czego ci nie wolno. Jest nią to, co jest dobre. Bo tu, inaczej niż w Kodeksie drogowym, znak zakazu jest w istocie znakiem ostrzegawczym. Boże przykazania informują nas o tym, co nie jest dobre, więc lepiej tego unikać. Zamiast więc straszyć skutkami nieposłuszenstwa (czyli karą), lepiej ostrzegać przed złymi wyborami, które sprowadzają na nas kłopoty. I to nie dlatego, że zły Bóg wyładuje na nas swój gniew, ale dlatego, że dobry Bóg będzie ubolewał, że sami pozbawiliśmy się dobra, jakie dla nas przeznaczył. Jeśli nie będzie innego wyjścia, owszem skarci nas, dla naszego dobra, ale nie zmaltretuje w odruchu zemsty za nieposłuszeństwo.
Nie ma nic złego w grze w piłkę. Pod warunkiem, że gramy uczciwie, a sama gra, która jest z natury dobra, nie pozbawia nas czegoś, co w danym momencie jest lepsze. O tym właśnie pisał Paweł do Tymoteusza
Artykuł pochodzi z serwisu http://zgory.com