CzytelniaKsiążki i opowiadania

Po drugiej stronie

Pokój był jak każdy do tego celu – pięć na pięć metrów czystej bieli, bez najmniejszej skazy, dwa biurka o czarnych powierzchniach i głębokie, skórzane fotele. Oprócz tego surowy taboret i stół – duży, z grubymi, mocnymi nogami – w centralnym miejscu pomieszczenia. Pokoju tego używano bez ustanku i choć przewijało się tu tak wielu różnych ludzi o każdej porze doby, nigdy nie tracił swej świeżości. Był zawsze gotowy przyjmować nowych, przejściowych lokatorów.

Ten „dzień” dla pracujących tu osób nie odznaczał się niczym szczególnym od „poprzedniego” i zapewne od „następnego” – pracy jak zwykle było sporo i trudno o chwilę wytchnienia. Powszedniość radosnych powitań, bolesnych rozczarowań i szeroko otwartych oczu ze zdumienia, na jednych wpływała otępiająco, dla innych była inspiracją do działania, a jeszcze inni traktowali wszystko jak źródło żmudnej powinności – roztrząsania cudzych problemów, do czego w rzeczywistości wszystko się sprowadzało. Monotonia ta nie miała jednak najmniejszego wpływu na właściwą umiejętność rozsądzania spraw i podejmowania decyzji. Każdą, najmniejszą nawet kontrowersję poddawano przenikliwemu badaniu obiektywnego sądu, który nie ustanawiał ostatecznego wyroku, gdyż absolutorium władzy należało od zawsze do kogoś innego. Było to jedynie wstępne określenie pozycji życiowego abiturienta przed ostatnią, Najwyższą Instancją decydującą o wszechrzeczy, dla ogólnej, szeroko rozumianej wygody. Pierwszy stał przez chwilę obok stołu. Patrzył na zarysowaną pod białym prześcieradłem sylwetkę, ułożoną tam na wznak już od kilku minut. Zastanawiał się, kiedy Drugi raczy nadejść, aby można było rozpocząć zwykłą procedurę powitania setnego już śmiertelnika tego dnia. Drugi spóźniał się z wyrachowaniem i tylko cierpliwości Pierwszego mógł zawdzięczać przestrzeganie protokołu. Niewidoczne drzwi otworzyły się bezszelestnie, ale nie trzeba było odwracać głowy, aby wiedzieć kogo ma się za plecami. Pierwszy z trudem znosił jego obecność, mimo że był skazany na obcowanie z Drugim odkąd zaczęto przyjmować takich, jak ten pod prześcieradłem. Mogli być przyjaciółmi, ale przedzieliła ich bariera odrębnych interesów. Pierwszy w ogóle nie cierpiał antagonizmów, lecz rzeczywistość narzucała się swoim brutalnym brakiem alternatywy. Nie miał innego wyjścia. Drugi rzucił coś na powitanie nie zrozumiale i z wrodzoną nonszalancją cisnął na swoje biurko pachnącą nowością skórzaną aktówkę. Strzelił palcami o chromowane zamki, które z głuchym trzaskiem uwolniły zawartość teczki – chronologiczne archiwum złych uczynków, błędów i spaczonych myśli, a także główne osiągnięcia Drugiego. Nie musiał się wysilać, aby to archiwum tu przynieść, ale było tego wystarczająco dużo, aby przeprowadzić poglądową lekcję na temat: Przeciętny grzesznik. Był zadowolony z siebie. Pierwszy spojrzał na wyraz twarzy Drugiego, przygotowanego do triumfalnego pochodu. Mieli przed sobą Przeciętnego. Sprawa jasna i trudna jednocześnie. Kiedy człowiek był wyrazistą osobowością, jego cechy oraz dokonania stwarzały prosty materiał dowodowy, który wyraźnie wskazywał za lub przeciw niemu. Oczywiście zdarzały się sporadyczne wyjątki, lecz i wtedy nie zajmowały one nazbyt wiele czasu. Przeciętność natomiast wymagała długotrwałego rozstrzygania wielu sporów, rozbieżności zdań oraz niejasności. Wywoływała wiele emocji i niepotrzebnych spięć. Drugi siedział w swoim fotelu z wyciągniętymi na blat biurka nogami. Noski jego butów zataczały w powietrzu półokręgi, a usta wygwizdywały jakąś melodię. Przeglądał jeszcze ostatnie strony akt. Emanował z niego dobry humor – jego dobry humor.

Pierwszy westchnął – trzeba było zaczynać. Drugi podniósł na niego wzrok, rzucił dokument na blat tuż obok i kiwnął gładko przyczesaną głową. Byli gotowi. Pierwszy uchwycił rąbek sięgającego krawędzi stołu prześcieradła, tuż za głową leżącego człowieka i powoli dokładnie zaczął je składać. Najpierw odkrył samą twarz, później pierś, aż wreszcie, na końcu, nogi. Białą płachtę ułożył w równy kwadrat poniżej stóp. Przeciętny był sześćdziesięcioletnim mężczyzną o typowym wyglądzie państwowego urzędnika. Wysokie czoło, zaczesane do tyłu, lekko falowane, przyprószone siwizną włosy, prosty, niewielki nos z ciemnym wgnieceniem u jego nasady, wąskie usta – nic szczególnego. Dobrze odżywione ciało, o wzroście około 175 cm odziane było w piżamę o barwie błękitu nieba. Odebrano go w środku nocy, wprost z łóżka z jego własnego domu. Nerwowa praca, niespokojny tryb życia, zawał. Nadszedł ostateczny czas.

– Proszę się obudzić – powiedział Pierwszy dotykając delikatnie wierzchu dłoni człowieka.

Mężczyzna wziął głęboki oddech, potem drugi i naprężył się jak ktoś, kto chce się jeszcze przeciągnąć i ułożyć na drugim boku, zanim wibrujący dźwięk budzika dotrze do jego zaspanej świadomości. Pod przymkniętymi powiekami przez chwilę zatańczyły w poszukiwaniu swego właściwego miejsca błądzące źrenice. Przeciętny otworzył oczy.

– Co się stało…? – zabrzmiał ledwo słyszalny, półprzytomny szept. Rozejrzał się wokół nie poznając miejsca. – Gdzie jestem?

Okolone piwnymi tęczówkami źrenice spoczęły na śnieżnobiałej szacie Pierwszego, po czym utkwiły swe spojrzenie na jego spokojnej, budzącej zaufanie twarzy.

– Jest pan lekarzem?

– Nie jest lekarzem – odpowiedział jakby przepraszająco ktoś inny. – Ale faktem jest, że nastąpił zawał- przerwał dla spotęgowania niespodzianki – poważny zawał serca.

– Zawał?! – spytał zdumiony, jakby coś do niego nie dotarło. Przymrużył oczy w wąskie szparki, zza których bacznie spojrzał na biały uniform i ekskluzywny garnitur właściciela głosu.

– Kim wy jesteście do „jasnej anielki” – rozejrzał się dokładnie. – I co ja tu robię?!

Był już gotów któremuś dołożyć, gdy w jego myślach pojawiła się mała iskierka. Delikatnie się uśmiechnął.

– Kawał, tak? – spytał unosząc brwi.

Przystojniak w drogim ubraniu spojrzał na niego takimi samymi, teraz szeroko otwartymi oczyma i wykrzywionymi, jakby w kpiarskim grymasie ustami. Potem zmarszczył czoło i nos, by w identycznym geście zaprzeczyć teorii kawału.

– Y, y…. – wydukał z siebie zwięźle i pokręcił przecząco głową oraz wskazującym palcem. – Z-a-w-a-ł – wyartykułował powoli i dobitnie.

– Czuję się zupełnie nieźle – odrzekł człowiek, argumentując to stukaniem zamkniętą dłonią w pierś tak, jak to robił w młodości poręczając każdą przysięgę. – Moja żona, nieprawdaż? – skrzywił się z niesmakiem. – Nie jestem taki głupi. – To był bez wątpienia właściwy trop. Postanowiła zabawić się jego kosztem za ostatni dowcip, który jej zrobił z nowym odkurzaczem. Powiedziała, że przepełnił czarę i teraz przyszła kolej na rewanż. – To nie jest żart – powiedział „lekarz”, zupełnie nie siląc się na najdrobniejszy grymas.

Człowiek zatrzymał wzrok na jego poważnej twarzy. Wyglądał zupełnie serio. Aż do przesady. Podniósł głowę jakby nagle zainteresował go sufit.

– Wiem! – wykrzyknął klasnąwszy w dłonie. – Jesteście z …- rozejrzał się dokładnie, jakby w poszukiwaniu czegoś schowanego – …ukrytej kamery – wyszeptał konfidencjonalnie z wyraźnym poczuciem wygranej. – Żona coś mi dodała do kolacji i przywieźliście mnie do studia! To program telewizyjny, ha! Niezła scenografia – przytaknął z uznaniem. Czekał aż rzucą ręcznik na ring i się poddadzą. Nie mieli innego wyjścia.

Elegant założył ręce, a Pierwszy wziął głęboki oddech.

– To był prawdziwy zawał! – powiedział ponownie z powagą. – To naprawdę nie są żarty.

Przeciętny zgubił swój uśmiech, zupełnie jak ktoś, kto dowiedział się o niezdanym egzaminie.

– To się naprawdę wydarzyło…

– Jesteś martwy, ale to nic takiego – wtrącił lekceważąco Drugi.

Przeciętny uniósł się gwałtownie na łokciach i chciał coś powiedzieć, ale przez ściśnięte gardło nie mógł nic wydusić. Wymierzył jedynie wzrok w nienagannie wypielęgnowanego mężczyznę odzianego w elegancko skrojony szary, połyskujący garnitur, białą koszulę i granatowy krawat o drobnym, misternym wzorze. Niezwykle przystojna twarz Drugiego o ciemnych, bystrych oczach uśmiechała się delikatnie, ale była precyzyjnie pozbawiona najmniejszego wyrazu kpiny. To nie mogło tak być.

– Nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje – powiedział wreszcie Przeciętny, siadając na krawędzi stołu. – To niesmaczne, młody człowieku.

Drugi wstał zza swojego biurka i podszedł do zgarbionej postaci, bezwładnie teraz kiwającej się w przód i w tył, jakby niezdecydowanej co zrobić… Zbliżył swoją twarz do twarzy Przeciętnego.

– Jesteś martwy… zupełnie martwy!

Sześćdziesięcioletnie ciało człowieka stężało. Nagle zaczęło się przed Przeciętnym rysować coś niekształtnego, obcego, przerażającego. Chciał się przed tym bronić, ale nie wiedział jak. Zupełnie nie rozumiał, co się stało, gdzie jest, kim są ci dwaj mężczyźni i jak z nimi rozmawiać. Był bezsilny. Jeżeli prawdą było to, co powiedział pierwszy z nich, a także to, co twierdził drugi – albo naprawdę już nie żył, albo… po prostu zwariował i ma halucynacje.

– Wobec tego, kim pan jest? – spytał.

– Twoim oskarżycielem – powiedział wesoło Drugi i dodał po cichu – albo przyjacielem.

– A tamten obrońcą, czy tak? – Przeciętny skinął na Pierwszego i skrzywił się niedowierzająco.

– Bronić będziesz sam siebie. Jeśli zdołasz…Drugi przysiadł obok, rozpiął marynarkę i wbił ręce w kieszenie spodni. Zaczęło się to, co lubił.

– Chwileczkę… Każdy normalny sąd to sędzia, oskarżyciel i obrońca. Mam prawo do posiadania obrońcy! – Przeciętny stanął na równe nogi. – A tak w ogóle – to o co jestem oskarżony?!

– Proszę się nie unosić – powiedział spokojnie Pierwszy. – To nie jest prawdziwy sąd.

– Nie? Wobec tego, co to jest? Maskarada? – odgadł już ucieszony.

– Nazwijmy to sobie: Pośmiertną Komisją Kwalifikacyjną – powiedział Drugi odkrywając w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

– Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym – odrzekł zaskoczony Przeciętny. – To jakaś paranoja.

– A czy kiedykolwiek interesowałeś się tym, co spotka cię po śmierci? – spytał Drugi marszcząc nos.

– Oczywiście, każdy myśli o śmierci…

– Pytam, czy się tym interesowałeś? Myśleć można o wielu rzeczach, zupełnie nie przejawiając przy tym najmniejszego nimi zainteresowania.

– Nie zrobiłem nigdy nic, za co mógłbym pójść do więzienia: nikogo nie zabiłem, nikomu nic nie ukradłem, byłem wierny swojej żonie. Dlaczego miałbym grzać lochy w piekle? Nawet, jeśli coś by się takiego znalazło, to jedynie na parę dni czyśćca. Jestem dobrym człowiekiem.

Przeciętny był zadowolony z siebie. To było wyznanie w niezłym stylu. Nie miał się czego wstydzić, a tym bardziej – obawiać.

– Taak… Byłeś „dobrym” człowiekiem – potwierdził sarkastycznie Drugi i znowu się uśmiechnął. – „Dobrym”…

Przeciętny zrobił parę kroków do tyłu i z nieukrywanym gniewem podniósł zaciśniętą w pięść dłoń.

– Znowu kpiny, młody człowieku, ze starszego wiekiem?

Drugi rozłożył przepraszająco ręce.

– Ależ skąd. Jakże bym śmiał – powiedział cicho.

Przeciętny stał niemal na środku pokoju i patrzył nieprzytomnie to na Drugiego, to na Pierwszego. To wszystko zakrawało na gigantyczną kpinę, nocne urojenie albo obłęd. Na pewno zwariował. To było zbyt paranoiczne, aby w jakimkolwiek miejscu znalazł się skrawek prawdy. Zresztą – to miejsce – nie tak wyobrażał sobie niebo. Miały być piękne pejzaże, przestrzeń wypełniona światłem i powiewem szczęścia. Żadnej komisji kwalifikacyjnej. Owszem, spodziewał się powitania – świętych otwierających bramy niebios, zasłużonych krewnych, którzy zeszli ze świata przed nim, znajomych i ludzi, którzy żyli sprawiedliwie na przestrzeni dziejów. Nie lubił jednak zbytnio zainteresowania swoją osobą. To nie było w jego stylu.

Rozejrzał się dookoła. Żadnych ozdób na ścianach, żadnych znaków, figurek. Tylko ten stół, z którego przed chwilą zszedł, taboret, biurka i dwaj faceci – jeden cały na biało, drugi w garniturze. Obaj gapili się na niego tak, jakby wiedzieli o czym myśli. Ten w garniturze znowu rechotał.

Zaraz, a może oni rzeczywiście… Nie! To nie mogło tak być. – Przeciętny odganiał od siebie myśli które wydawały mu się być niedorzeczne. – Oni nie mogli słyszeć jego myśli. Nikt nie mógł, chyba, że był telepatą, albo…

– … kimś „nie z tego świata” – wtrącił na głos Drugi.Przeciętny podskoczył jak oparzony i z przerażeniem zająkał pod nosem:

– Nie, to… nie może być prawda… to nie może tak być…

Chciał stąd uciec. Nie ważne dokąd i jak. Chciał uciec. To nie mogła być prawda. Życie nie kończy się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak. Życie nie jest pyłkiem na wietrze, ani mydlaną bańką, która przy lada przeszkodzie pęka. Nie mógł dać się oszukać i nie mógł się bać. Był dobrym człowiekiem. Chciał się obudzić, chciał żyć!

– Proszę się uspokoić – powiedział łagodnie Pierwszy. – Nikt nie przywróci sobie życia. Porozmawiajmy…

Przeciętny był rozdygotany. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, gniótł dłonie i wykręcał palce. Jego oczy szukały na czymś oparcia i zaciskał w bezsilnej złości usta. Czuł się jakby zaraz miał upaść. Zawał – pomyślał – to chyba ten zawał. Odszukał taboret i powoli ruszył w jego stronę. Bosymi stopami szurał po lśniącej, niczym wypolerowana glazura podłodze, w ogóle nie odczuwając najmniejszego chłodu. Może to było dziwne, a może nie. Nie wiedział. Nie potrafił już zdobyć się na odrobinę poczucia rzeczywistości. Była ponad nim, obok, albo z tyłu, ale zbyt odległa, by ją dosięgnąć i odczuć. Przez całe sześćdziesięcioletnie życie miał twarde poczucie realiów. Począwszy od dzieciństwa, krótkiego i mało radosnego, poprzez trudną młodość, aż po szorstką i bezbarwną dojrzałość. Nie potrafił popadać w rozrzewnienie, ani nigdy nie szukał ucieczki od siebie samego. Nie lubił tych, którzy całymi dniami zataczali się w upojeniu alkoholowym, a nawet jeśli zdarzyło mu się wypić co nieco za dużo, wstydził się stanąć przed lustrem przez dobrych kilka dni. Owszem – marzył, jak każdy – o lepszym życiu, o spokojnym domu, dobrej pracy, o pojednaniu z wrogami. Ale zawsze wiedział na ile go stać, co może rzeczywista siła człowieka, jego samozaparcie i rezygnacja z poślednich celów, którymi zadawalają się inni, zbyt słabi, aby je ominąć. Wiedział również, czego nie obejmował zasięg jego ramion i co oznaczało „za wszelką cenę”, deptanie czyichś głów i własne porażki. Miał doświadczenie, którego nikt nie mógł podważyć, którego nikt nie miał prawa mu odebrać. Był zmęczony ciągłą walką o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni. Był wyczerpany noszeniem kłębka własnych nerwów. W tej chwili odczuwał to szczególnie dotkliwie.

– Dobrze, porozmawiajmy – powiedział cicho, siadając ciężko na taborecie.

Pierwszy odetchnął z ulgą. Bardzo nie lubił krzyku, szamotaniny i chełpliwości. Zgiełk i hałas odpychały jego wrażliwość i spokój. Odpychały każdego, takiego jak on, który wędrował pośród ludzi. A przecież odrobina miłości może tak wiele. Tak bardzo wiele. Gdyby oni o tym pamiętali, świat byłby inny. Biedni ludzie swą zapalczywością skutecznie „mordowali” samych siebie.

Drugi rozparł się w głębokim fotelu, splótł dłonie na brzuchu i wyciągnął nogi na blacie biurka. Machając noskami butów zakreślał w powietrzu półokręgi, tymczasowo bardziej skupiając uwagę na udoskonaleniu zabawy, niż na Przeciętnego, który rozbity ciągle siedział na taborecie. Nudziła go już przemowa Pierwszego, zanim jeszcze tamten zdążył cokolwiek powiedzieć. Znał wszystko od początku do końca. Kompletna stęchlizna o miłości, braterstwie, pomocy i współczuciu. To i tak nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli udało się w paru miejscach swego życia zastosować te przestarzałe metody Przeciętnemu, to i tak nie skorzystał z Zasady Przetrwania, nie odebrał Daru. Wywody Pierwszego miały zatem charakter wyłącznie uświadamiający i to na jego niekorzyść.

Drugi mógł być zatem spokojny. Rola oskarżyciela zawsze mu odpowiadała. Był to jego zawód, który podjął wprawdzie niejako z przymusu, ale z zawistną przyjemnością mógł w to zajęcie włożyć pełnię sił i całe serce. Kochał decydowanie o innych. Nie widział żadnego zajęcia o równie wielkim potencjale satysfakcji. Zaraz później były środki. Kuszenie i emocje. Im więcej nagromadzonych pierwszych i drugich, tym efektowniejsze zwycięstwo. Sparaliżować wolę i zgnieść jak robaka – to były cele, do których dążył za wszelką cenę. Kiedy Pierwszy zaczynał swoją tyradę o właściwym życiu, Drugi wykrzywiał wargi karykaturalnie komentując istotniejsze elementy mowy Pierwszego. Pierwszy starał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi.

– Powiedziałeś , że nikogo nie zabiłeś, nikomu nic nie ukradłeś i byłeś wierny swojej żonie. To zupełna prawda z ostatnich piętnastu lat życia. Ale my znamy całe sześćdziesiąt, od pierwszych do ostatnich sekund. Problem tkwi w tym, że wrogość, spór, zazdrość, gniew, knowania i waśnie równają się wszeteczeństwu, nieczystości, rozpuście, zabójstwu, pijaństwu, obżarstwu, bałwochwalstwu, czy czarom. Nie ma żadnej różnicy.

– Ale… – Przeciętny był jakby zbity z tropu, chciał coś powiedzieć, lecz nie bardzo wiedział jak i od czego zacząć. Coś najwyraźniej błądziło po jego głowie, czego nie potrafił zidentyfikować i nazwać.

– Myślisz, że to nie tak miało wyglądać, prawda? – Pierwszy patrzył przenikliwie w oczy Przeciętnego, które wyraźnie szkliły się pod naporem napływających łez. – Myślisz, że przecież nikt nie uprzedził, że to tak ważne…

– Nikt tak o tym nie mówił… ja, zawsze starałem się wypełniać wszystko, czego ode mnie wymagano, o czym słyszałem od dzieciństwa, nigdy nie porzuciłem rodzinnych tradycji, jeden dzień tygodnia przeznaczałem na wyciszenie, kontemplację, poświęcałem czas, gdy inni szli do baru. Przecież… przecież… – Przeciętny zastanowił się nad czymś krótką chwilę – ja robiłem więcej niż wyznaczone minimum. Powinniście wiedzieć, ile razy wyznawałem, że robiłem źle, ile godzin spędziłem na słuchaniu kazań, ile razy pościłem, ile razy Sprawdźcie to. Przecież chodzi ofiary. Nigdy nie skąpiłem na biednych i duchownych. To wszystko musi gdzieś być zapisane, schowane, poszukajcie dobrze.

Drugi kołysał się w swym głębokim fotelu i z ukontentowaniem założył obie dłonie za głowę. Był uszczęśliwiony – Przeciętny panicznie usiłował się usprawiedliwić.

– Czy zawsze pamiętałeś, jaki jesteś, człowieku? – spytał mrużąc oczy. – Tak… czasami przypominało ci się, że coś jest nie tak. Sumienie, to paskudny wynalazek, ale od czego jest zła pamięć? No, pewnie – zawiesił głos wyczekująco i sam sobie odpowiedział – od zapominania. Lepiej było o wszystkim zapomnieć, przecież i tak nigdy nie mogłeś być doskonały. Doskonałość dla człowieka, to przecież utopijna bajka, nieprawdaż? Coś źle robić? Przecież każdemu się to zdarzało, nawet prymusom, czyż nie tak? Ważniejsze jest to, by zrobić coś dobrze. Im więcej, tym lepiej. Z Przykazań najlepsze są te, które nie są zbyt trudne. A że ludzie lubią sobie ułatwiać życie, więc i ja lubię im w tym pomagać. W końcu pomoc, to dobry uczynek – Drugi zarechotał z zadowolenia – pomagałem im wymyślać udogodnienia. A było sporo czasu. Im więcej, tym mniej pamiętali, jak to było na początku tych pierwszych dni, kiedy niektórym zaczęło coś wychodzić. To ci dopiero było, kiedy wpadali na pomysły przykazań specjalnych, specjalistycznych i pomocniczych. W końcu zapomnieli, o co w tym wszystkim chodzi. No bo, po co im wiedzieć o Zasadzie Przetrwania i o Darze? Po co? – Drugi wzruszył z udawaną obojętnością ramionami. – Tych, którzy dali się na to nabrać było już i tak zbyt wielu.

Przeciętny spoglądał nieobecnym wzrokiem na mężczyznę w eleganckim garniturze i czuł, jak ściska go coś w gardle. O czym on mówił? – myślał – o czym on mówił…? To jakieś brednie mające tylko pozór logicznej ciągłości. Za kogo ten facet się uważał? Kogo reprezentował? Dlaczego był tak pewny siebie? Z całą pewnością usiłował go zastraszyć… I robił to wyjątkowo dobrze, robił to skutecznie…

– Proszę sobie przypomnieć – wtrącił się Pierwszy, swym łagodnym głosem wprowadzając odrobinę spokoju – czy były w twoim życiu chwile, kiedy odczuwałeś dziwne wewnętrzne niepokoje, które wiązały się, być może z jakimiś faktami, być może wydarzeniami?

– Nie wiem… – Przeciętny wbił w zamyśleniu wzrok w podłogę i w myślowym zamieszaniu z największym trudem próbował się skoncentrować.

– Może czyjeś wystąpienie lub publikacja… – Pierwszy próbował mu pomóc.

Przeciętny milczał, ale wytężał pamięć wertując ostatnie lata i wciąż cofając się w tył, ku swej młodości.

– Piętnaście lat temu… – twarz Pierwszego nabrała wyrazu oczekiwania.

– Piętnaście… – wyszeptał Przeciętny, płochliwie, na ułamek sekundy podniósłszy oczy. – To było dawno…

– Co się wtedy stało? – spytał Pierwszy w najmniejszej cząstce nie koloryzując pytania żadnym wyrzutem.

– Tak… Ktoś wtedy śpiewał… na ulicy… i coś mówił… Nie, ktoś inny mówił… – Przeciętny marszczył z wysiłku czoło, wciąż kojarząc dawno przebrzmiałe słowa.

– O czym? – Pierwszy nie rezygnował z pytań. – Że można wszystko inaczej, że można żyć inaczej… być spokojnym… być pewnym…

– Daj spokój! – niemalże zaskrzeczał Drugi.

Pierwszy nie odezwał się, ale wyraz jego wzroku powstrzymał dalszy komentarz Drugiego.

Przeciętny zaniemówił. Mięśnie jego twarzy w napięciu lekko drżały, przez na wpół uchylone usta ciężko wciągał powietrze, a oczy nabrały nieobecnego wyrazu. Z pamięci powoli wyłaniał się obraz tamtego spotkania – uśmiechniętych i skupionych jednocześnie kilku ludzi, stojących gdzieś w ruchliwym punkcie miasta w nieregularnym półkolu. Wokół nich zebrany niewielki tłum gapiów, z których nieliczni słuchali w rzeczywistym skupieniu tego, co tamci mieli do zaoferowania. Przechodził tamtędy przypadkiem. Jak nigdy zapuścił się w tamte rejony miasta o tej porze dnia. Bardzo nie lubił zgiełku przepełnionych w godzinach szczytu ulic. Jeśli gdzieś wybierał się na zakupy, było to zawsze w godzinach późno popołudniowych. Tym razem zmusiły go okoliczności. Zupełnie zapomniał o urodzinach swej własnej żony. Wiedział, że ona nie darowałaby mu na długie tygodnie takiej niepamięci. Kiedy usłyszał gdzieś z przodu dobiegający go odgłos gitar i śpiewu, nie zdążył jeszcze natknąć się na nic godnego uwagi. Nie miał zamiaru zatrzymywać się choćby na chwilę, gdyż czas upływał niezwykle szybko, a solenizantka niedługo miała wrócić do domu, ale śpiew i muzyka nagle ucichły i rozległ się przyjemny, ciepły głos nawołujący przechodniów do zatrzymania. Podszedł zatem bliżej i przystanął. Obok niego zebrało się jeszcze kilkoro żądnych sensacji młodzieńców i dzieci oraz starszych, równie zaciekawionych niecodzienną sytuacją ludzi.

– To była tylko nic nie znacząca paplanina – Drugi nerwowo przerzucił kilka zapisanych drobnym drukiem stron maszynopisu z jednego miejsca biurka na inne. – Takiego, nic nie wnoszącego gadulstwa na świecie jest pełno, aż do znudzenia.

– O czym mówił ten człowiek? – spytał Pierwszy, całym sobą odgradzając Drugiego od głęboko myślącego Przeciętnego.

– Pytał oto, co jest najważniejsze w życiu… – oczy Przeciętnego błyszczały od napływających łez.

– I…? – Pierwszy pytał dalej.

– I pomyślał, że pieniądze! Tu to mam, o! – Drugi zamachał w powietrzu jedną z kredowych kartek. – … A potem sobie dodał, że jeszcze dobrzy ludzie… – uzupełnił ironicznie, wychylając się zza pleców Pierwszego.

Przeciętny skurczył się w sobie. On wiedział wszystko. Zaczynał rozumieć, że ten facet, czy kim on był, chodził za nim wszędzie i wszystkiego słuchał. Słuchał jego myśli przez całe życie.

– Lubiłem cię – wyszeptał pieszczotliwie Drugi tak, by Przeciętny mógł go dosłyszeć, krzywiąc usta w niby uśmiechu. – Byłeś troszeczkę taki, jak ja…

– Tak, nauczyłem się, że pieniądze decydują o codzienności. Wszystko dookoła wymagało pieniędzy. Żeby przeżyć jakoś miesiąc po miesiącu, trzeba było pieniędzy. I dopiero kiedy miało się ich wystarczająco dużo, można było myśleć o czymś innym… – Przeciętnemu drżał głos. Był rozdrażniony napastliwością eleganta w garniturku. Czuł się jak leżący, który kopany usiłuje odgryźć nogę napastnikowi. Odszukał wzrokiem oczy Drugiego i mówił dalej – … dobrzy ludzie są niezbędni, by nie zwariować od agresji przeciw wszystkiemu i wszystkim w tym świecie.

– Przyjaciół poznaje się w biedzie, tak? – Drugi znów chciał się zaśmiać, ale niespodziewanie zrezygnował i zmienił wyraz twarzy. Wydawał się być pełen zrozumienia. – Tak, to pomaga… Kiedy jest mi źle, idę zobaczyć, co dzieje się u złodziejaszków, narkomanów, chłopczyków bijących małe dziewczynki i takich jak ty. Od razu można poczuć się jak należy.

– Martwi czują inaczej – zripostował Pierwszy z delikatnym uśmiechem. Nie lubił, kiedy ktoś wtrąca się nieproszony w rozmowę.

– Proszę dalej – kiwnął zachęcająco głową.

– Pomyślałem potem… – Przeciętny znów zawiesił głos – że oni są nie z tego świata, że nic chyba nie wiedzą o życiu. Wyglądali na jeszcze jednych fanatyków jakiejś, nie mającej realnego odniesienia w życiu idei. Nie miałem czasu na nowe hobby, poszedłem dalej, musiałem kupić prezent dla żony… Dali jeszcze jakąś broszurkę, ale wyrzuciłem.

– No, proszę! – zaszczebiotał z radością Drugi. – I co?! Ciągle był zajęty – od pierwszej klasy podstawówki po swój zawał. Nawet kiedy daliście mu szansę; nie skorzystał z niej, bo musiał kupić prezent.

Obok waszego podarku przeszedł bez zmrużenia oka. Słabo się staraliście, kolego, i tyle. Doskonałość wam rdzewieje!

– Jesteś odważny – odparł Pierwszy – ale głupio odważny, kiedy myślisz, że tobie coś się udało. Nawet gdybyśmy popełnili błąd, nic ci on nie pomoże. Wciąż masz złe poczucie rzeczywistości, szczególnie swojej własnej rzeczywistości i gubisz nią innych, nic nie mogąc zrobić dla siebie. Nawet twoja inteligencja jest bezużyteczna i służy jedynie do produkcji złudzeń. Niestety – na zbyt szeroką skalę!

Przeciętny siedział przez chwilę zupełnie nie wiedząc, co myśleć. Spoglądał to na jednego, to na drugiego. Mógł spodziewać się jakiejś nagłej eksplozji agresji ze strony Drugiego, ale tamten tylko zmienił wyraz twarzy. Przestał robić wrażenie wiecznego kpiarza i ze skupieniem wpatrywał się w Pierwszego – jego oczy i lśniąco białe ubranie.

– A ty myślisz, że kim jesteś? – spytał powoli cedząc słowa. – Czym się różnisz od sterowanej kukiełki, pajacyka gotowego na każdy kaprys lalkarza? Robisz to, co musisz i nie masz nic do powiedzenia.

– Nie wysilaj się – odpowiedział z zupełnym spokojem Pierwszy. – Tutaj kłamstwa nie są modne. Możesz złamać sobie nogę nawet na tym, co myślisz. Nie masz nic wspólnego z prawdą i nikogo tutaj już nie oszukasz – ani mnie, ani jego… – kiwnął palcem na człowieka.

Przeciętny patrzył przez chwilę na wymierzoną w niego dłoń Pierwszego i poczuł się po raz kolejny dziwnie i nieswojo. Cała ta sceneria napawała go dreszczami. Nieoczekiwanie stał się świadkiem słownej przepychanki między dwoma przesłuchującymi go sędziami. Jednego – tego w drogim garniturze – z całą pewnością miał przeciw sobie. Tego drugiego nie potrafił wyraźnie sklasyfikować. Wciąż przepytywał go doszukując się konkretnych szczegółów z przeszłości. Z całą pewnością dążył do czegoś, co miało niezmiernie ważne znaczenie w całej tej kuriozalnej sprawie. Jednak jaki był cel końcowy? O czym obaj mogli decydować? Do czego doprowadzić? Co mogło stać się jeszcze z nim samym? Wciąż nie rozumiał, dlaczego to się dzieje. Nie rozumiał swojej śmierci i tego, że teraz widzi, czuje i myśli. Pamiętał, co ludzie mówili o śmierci – jak się jej panicznie bali, robiąc wszystko, aby odwlec ją gdzieś w nieskończoność. Innym była ona obojętna jak smak ginących w zupie poszczególnych przypraw, twierdząc, że co ma przyjść – przyjdzie. Ale pamiętał i takich, którzy ze spokojem i jakby radością mówili o odejściu ze świata gdzieś, gdzie jest lepiej… Takich było niewielu i większość traktowała ich z przymrużeniem oka lub wręcz z politowaniem. Normą było życie dniem dzisiejszym, który obejmował bardzo ograniczoną cząstkę przyszłości, przede wszystkim ze względów ekonomicznych. Śmierć? Owszem – była wszechobecna w masmediach, które z uporem maniaka informowały o wojnach, kataklizmach i wypadkach, w których ginęły setki ludzi, ale każdy zbiegiem czasu przyjmował to jak zmianę pogody na drugiej półkuli. Obojętność chwiała się jedynie wtedy, gdy życie tracił ktoś z bliskich lub znajomych, albo też przypadkowo było się świadkiem jakiegoś tragicznego wydarzenia. Jednakże i wtedy naturalnym biegiem rzeczy było zapomnieć o tym jak najszybciej, uciec w marzenia lub zapełnić swój czas zajęciami zmuszającymi do ignorowania wspomnień. Jedynie nieliczni zagłębiali się w kontemplacje nad celem i kresem istnienia. Przecież zawsze było tyle ważniejszych, nie cierpiących zwłoki problemów do rozwiązania. A co po śmierci? Nic, albo – jakoś to będzie… Znakomita większość nie była wcale taka zła – nie mordowali, kradli jak wszyscy, byli raczej wierni swoim małżonkom, wypełniali wytrwale obowiązki i mieli odpowiednie dokumenty religijnej przynależności. Wszyscy przecież i tak nie mogli pójść do piekła, jeśli w ogóle coś takiego istniało. Każdy myślał, że ten Główny Sędzia jest na tyle miłościwy, łaskawy i pobłażliwy, że da właściwy certyfikat i pozwoli korzystać ze swojego rajskiego ogrodu. Tam przecież nie mogło zabraknąć miejsca. Pozostała reszta narodu wszystkie religie uważała za absurd i wytwór najniższego instynktu, jakim jest strach. Człowiek był w końcu dla nich produktem ewolucji, albo efektem eksperymentów właścicieli latających talerzy. Co się mogło stać po śmierci, jeśli człowiek traci świadomość przy zwykłym omdleniu?

Każda z tych teorii wydawała się mieć swoje plusy i minusy, i żadna z nich nie miała namacalnych dowodów. Wszystkie dowody pośrednie wymagały dodatkowego aspektu – wiary. Należało uwierzyć którejś z bogatego grona hipotez lub stworzyć na swój użytek własną, która dawała jak największy komfort psychiczny lub korzyści innego rodzaju, z materialnymi włącznie. Jednakże istniało coś, jakiś stan rzeczy, obiektywna rzeczywistość niewrażliwa na wszelkie dociekania, w której bezwzględnie każdy człowiek miał się znaleźć. Mogła to być nicość lub… Pośmiertna Komisja Kwalifikacyjna.

Przeciętny znów wyrwał się z plątaniny dociekań, kiedy Pierwszy lekko trącił go przechadzając się po wolnej od sprzętów części pokoju. Zapanowała drażliwa cisza, w której gubiły się nawet kroki ograniczonego ścianami spacerowicza.

Drugi siedział wciśnięty w swój głęboki skórzany fotel i z dziwnym zacięciem na twarzy szukał własnego odbicia w wypolerowanych do granic przyzwoitości butach – ostentacyjnie wystawił je ponad blat biurka, wyciągając na całą długość zmęczone bezczynnością nogi. Irytacja Pierwszym sięgała w nim zenitu. Nie znosił, kiedy wytykano mu kłamstwa, nie cierpiał, gdy ktokolwiek dyskredytował jego osobę. Jego dążeniem było tworzenie i odbieranie szacunku należnego twórcy. A marzył o dziełach wielkich, o czymś, co byłoby jego chwałą i chlubą, co służyłoby mu i oddawało wyraz piękna i mądrości, których sam był żywym przykładem.

Tacy jak Pierwszy nieustannie niweczyli misternie układane plany budowli, które miały posłużyć wielkiemu dziełu zmian, jakie chciał wprowadzić w wadliwy system ludzkiego świata. Plątali się gdzieś tacy Pierwsi, gdzie być ich nie powinno i dziwnymi zbiegami okoliczności natrafiali na miejsca wyjątkowo ważne strategicznie. Wtrącali się w działania Drugiego, knuli przeciw niemu, od kiedy zdecydował się na dorosłość i samodzielność. Zastawiali pułapki, by krzyżować realizację wszystkiego, co postanowił. Ale to dodawało mu tylko sił. Inspirowało do większych i bardziej ambitnych dzieł, pobudzało do walki i znosiło wszelkie zahamowania. Odczuwał wspaniałą wolność wobec środków i metod. Uwielbiał emocje każdej rywalizacji i fascynowała go obserwacja skutków wymyślnych eksperymentów. Wkładanie kija w mrowisko było ciekawym zajęciem, ale połączenie dwóch wrogich mrowisk jednym kijem, dawało o wiele większą satysfakcję. To właśnie było twórcze. Rozniecany ogień trawił, ale skutecznie dawał miejsce czemuś nowemu, gwarantował przemiany, stwarzał możliwości. Z dziecięcą radością układał mozaikowe klocki czyjegoś życia, aby później, z wyrachowaniem sięgającym bezwzględności burzyć je, obserwując z ironicznym uśmiechem kolejny ludzki dramat. Sprawiało mu to prawdziwe zadowolenie. Uwielbiał prześcigać się w pomysłach. Im trudniejsza do ułożenia mozaika, tym większą miał radość przy jej burzeniu. Czyjeś łzy i ból były pożądanym uzupełnieniem całości, choć również nie gardził satysfakcją udanej zemsty, czy nawet szczęściem zaspokojonych marzeń i pożądliwości. I temu poświęcał swój czas. Było to hobby warte czasu i sił. Przynosiło oczekiwane efekty, jeśli tylko skierował właściwe środki, we właściwym opakowaniu, pod właściwy adres, a i nierzadko liczyły się sekundy. Nigdy nie należało się spóźniać, aby nie narażać na zupełnie niepotrzebne straty. Wszyscy z tych, którzy chodzili po ziemi, posiadali w sobie pragnienia, z niezwykłą łatwością dające się kształtować w narastające pożądliwości, które budowane z właściwą dokładnością i konsekwencją, potrafiły przybierać formy złośliwych wirusów zazdrości, kłamstw, kradzieży, a nawet morderstw. Dla Drugiego nie miało już znaczenia, jakie szczególne skutki wywoływały jego działania. Jednoznacznie określony był cel, a to, że ktoś kradł lub zabijał nie było tak istotne. To tylko środki do osiągnięcia celu. Meta jego biegu znajdowała się gdzieś o wiele dalej i głębiej. Pragnął tego, aby każdy był podobny do niego. Nie wahał się w dawaniu ofert. Przecież wszystko, co błyszczało, co nosiło w sobie znamiona bogactwa i splendoru, należało do niego. Mógł zaoferować wszystko, czego ludzie potrzebowali, co nęciło ich ambicje i ukryte gdzieś głęboko pragnienia. Mógł dać pieniądze, pozycję społeczną, władzę, siłę i sławę. Czego tylko pragnęli w swoich egoistycznych sercach. Był szczodry i hojny. I nie lubił granic.

Ciszę przerwał Pierwszy.

– Dobrze, wróćmy do faktów. Czy później spotkałeś się jeszcze z kimś podobnym? Z człowiekiem, który niósł w sobie coś innego – odmienny styl myślenia, postrzegania świata i otaczających go ludzi?

Przeciętny kolejny raz z wysiłkiem zmuszał się do myślenia, wertował pożółkłe strony swej pamięci w poszukiwaniu tak szczególnych wspomnień, wydarzeń do których wtedy, gdy miały miejsce, nie przywiązywał tak wielkiej uwagi. Gdyby wtedy zdawał sobie sprawę z istoty tak poważnego problemu jakim jest wieczność… Nigdy o niej nie myślał tak, by wyciągnąć z tego jakieś konkluzje, wnioski ważkie dla teraźniejszości, w której przebywał. Wieczność zawsze go przerastała, była zbyt odległa, by traktować ją poważnie. Słuchał tych, którzy mówili, że żyje się raz i przyjmował to do wiadomości. Ot, tak zwyczajnie na tym pozostawał i nie pomyślał, że żyć może się raz, ale za to wiecznie… Teraz ta wieczność, o której nie myślał, stała przed nim otworem. Stała się nieogarniętą czeluścią bez końca, z nieprzeniknioną mgłą niewiadomej. Z podświadomości coraz wyraźniej wyrywał się jęk przerażenia, że wszystko już zdecydowane, że rozstrzygnął swoją przyszłość w przeszłości, którą przemierzał już tylko po to, by być świadomym tego, co zaprzepaścił, obok czego przeszedł obojętnie i co było mu oferowane na wyciągnięcie ręki…

Teraz człowiek… Tak, był człowiek o dziwnym zachowaniu, o sposobie mówienia, tak rzadkim, tak nie pasujący do zabieganego, zbłąkanego świata. Był cichy i spokojny, zbyt pogodny i serdeczny, by się ukryć w tłumie sklepowych klientów, biurowych petentów i kibiców rozkrzyczanych stadionów. Nie przystawał do miary zwykłego, szarego człowieka. Emanowała z niego równocześnie prosta stanowczość, wobec każdej siły, która burzyła życie, tryskające gdzieś w jego wnętrzu, jak źródło wypływające i szukające koryta, by stać się szeroko rozlaną rzeką.

Jechali w jednym przedziale ekspresowego pociągu ledwie kilka lat temu. Wraz z żoną wyszukali w rozkładzie nocny kurs, by uniknąć uciążliwości długiej podróży w samym środku gorącego lata. O dziwo, tego dnia większość pasażerów na tej trasie wybrała inne godziny, więc nie narzekali na tłok w wagonie. Dopiero po minięciu kilku stacji dosiadł się do ich przedziału ten niemłody już człowiek o rysach typowych dla wielu południowców. Grzecznie przywitał się, spytał o wolne miejsce i ulokował się tuż obok przesuwanych drzwi tak, by mieć wgląd na korytarz zza na wpół zasuniętej zasłonki. Przez całą podróż opierał się ramieniem na niewielkim, skórzanym plecaku, o wyraźnych śladach licznych podróży. Z jego ust nie znikał delikatny, niewymuszony uśmiech. Sprawiał wrażenie, jakby śmiał się tak całe życie i wraz z „kurzymi łapkami” w kącikach pogodnych oczu oraz przydającymi szlachetności jego twarzy zmarszczkami i siwymi już włosami, wyglądał niezwykle sympatycznie, budząc natychmiastowe niemal zaufanie. Przeciętny pamiętał, że zadziwiła go wtedy miękkość z jaką się poruszał, trochę nienaturalnie wobec lat, które musiał już mieć za sobą. Przez chwilę przypatrywał się mu , gdy tamten siedział z zamkniętymi oczyma. Początkowo myślał, że ich współpasażer zasnął, ale co jakiś czas robił wyraźne, łagodne ukłony komuś, kogo naprzeciw niego nie było. Zwrócił na to uwagę żony, ale tylko wzruszyła ramionami i wróciła do czytania romansu. Już chciał go spytać, czy nie przeszkadza mu w zaśnięciu światło, gdy tamten ze swego plecaka wyciągnął grubą, oprawioną w skórę książkę i zatopił się w niej tak samo gorliwie, jak jego żona w opowieści romansowe. Godzinę później Przeciętny z lekkim zażenowaniem stwierdził, że ich dziwny współpasażer z niezmiennym uśmiechem na twarzy wpatruje się wprost w niego. Sytuacja stawała się niezręczna, ale nie zdążył zadać pytania, o co chodzi.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem… – swój ciepły głos zawiesił na ułamek sekundy, jakby był jeszcze niezdecydowany, co wybrać, co powiedzieć, od czego zacząć – … chciałem, jeśli można , spytać o coś…

Przeciętny pamiętał ciepły ton jego głosu, pełen szacunku, jakby trochę nieśmiały, niosący jednak w sobie nutkę zagadkowej zaczepki. Poprawił się w fotelu, niechcący szturchając żonę, która wreszcie oderwała się od swojej powieści-rzeki.

– Tak?

– Wielu ludzi, jeśli nie wszyscy, ciągle się gdzieś śpieszy: rano szybko się myją, czeszą, jedzą, pędzą do metra i autobusu, żeby nie spóźnić się do pracy. Potem chcą być jak najszybciej w domu, robią zakupy ciągle biegając od sklepu do sklepu. I mam wrażenie, że nigdy na nic nie mają czasu… Czy zastanawiali się państwo, co jest na końcu tego całego zamieszania?

Potem doszło do krótkiej wymiany zdań o różnych punktach widzenia życia, o umiejętności wykorzystania czasu i o tym, że taki już jest ten świat.

Jednakże i wtedy nic w jego sposobie myślenia się nie zmieniło. Wydawało mu się, że wszystko, o czym ten miły podróżnik chciał powiedzieć, znał i rozumiał. Częściowo, być może, w nieco innej formie, co wszakże nie zmieniało sedna sprawy. Zawsze przecież doceniał konieczność wyhamowania, pewnej retrospekcji wobec własnych dokonań, bilansu udanych i zmarnowanych zamierzeń, a także konstruktywnego patrzenia w przyszłość…

Jednak teraz – będąc tu, gdzie jest – nie miał najmniejszych wątpliwości, że ta ,,przyszłość” była zbyt skrupulatnie ograniczana. Każdemu łatwiej dokonywać remanentów przeszłości, niż przewidywać nieznane. Istnieje wyraźna różnica pomiędzy wzruszeniem ramionami a próbą dojścia do czegokolwiek, nawet poprzez wariacje nad najbardziej zdumiewającymi hipotezami. Gdyby ktoś kiedyś nie spróbował włączyć czegoś w obwód elektryczny, z całą pewnością świat wyglądałby zupełnie inaczej. Myślenie zawsze było inspiracją wynalazków i w ten sposób stworzono wszystko, co znane. A i to, co nieznane czekało na swojego myśliciela i odkrywcę.

Problemem Przeciętnego było to, że nie pomyślał wtedy w przedziale, do czego tak właściwie zmierza jego własne życie.

Wstał i spojrzał wyczekująco na Pierwszego. Jego spokojne, choć jakby nieco zatroskane oczy, bacznie go obserwowały. Na Drugiego nie miał ochoty zwracać uwagi, ale czuł na całym sobie przeraźliwe dreszcze, kiedy tylko o nim myślał, nie mówiąc już o tym, gdy słyszał jego głos. Teraz jego wróg – Drugi – przerzucał jakieś kartki papieru na swoim biurku. Skrupulatność godna biurokratycznych szaleńców. Tej cechy nie cierpiał u tych, którym był coś winien, a Drugi był bliski zmaltretowania jego psychiki. Zupełnie nie potrafił się przed tym kimś bronić. Jedynym ratunkiem stał się dla niego Pierwszy, dla którego zagrywki Drugiego najwyraźniej nie kryły żadnych tajemnic. Tak do końca ciągle nie rozumiał, do czego Pierwszy dąży. Jakie są jego zamierzenia i dlaczego nie jest tak jednoznaczny, jak Drugi. Z całą pewnością jednak odczuwał, że go potrzebuje. Tak, jak potrzebuje się przyjaciela, sprzymierzeńca przeciw wrogom, ale i kogoś, kto mógłby wysłuchać najgłębszego żalu. Pierwszy uśmiechnął się delikatnie. Przeciętny przetarł czubkami palców oczy, jak ktoś, kto właśnie wstaje z łóżka i chce lepiej przyjrzeć się wskazówkom zegara , tykającego cicho gdzieś po drugiej stronie pokoju. Czuł się jak po ciężkiej nieprzespanej nocy. Zresztą, zupełnie zgubił gdzieś rachubę czasu, co w obecnych warunkach nie miało już absolutnie żadnego znaczenia.

Znów chciał uciekać. Czuł w sobie narastające paniczne pragnienie obudzenia się. Gdyby w tym pokoju znajdowało się choć jedno, maleńkie okienko, z całą pewnością przez nie próbowałby wyskoczyć. Białe ściany nie miały jednak najdrobniejszego zarysowania, nic, co można uznać jako drzwi – stąd po prostu nie było wyjścia i tylko ci dwaj dziwacy pojmowali całość tej paradoksalnej sytuacji.

Teraz wszyscy milczeli, jakby pozostawiając czas na przemyślenia, ale w gruncie rzeczy dla Przeciętnego stawało się to coraz trudniejsze. Wyczerpywały mu się akumulatory zasilające komórki pamięci.

Kątem oka spostrzegł wstającego zza biurka Drugiego i natychmiast przeszyły go dreszcze, niczym przebiegające w szaleńczym wyścigu po całym ciele tysiące mrówek. Na twarzy Drugiego znów gościł paskudny uśmieszek. Przeciętny rozumiał, że nie ma ucieczki przed egzekucją, jeśli nie stanie na drodze Drugiego siła przynajmniej, jemu równa.

– Miałeś czas, miałeś zbyt wiele czasu, by skorzystać z siły, która pozwoliłaby ci uciec. Ale po co było uciekać, prawda? Nic ci nie groziło, nikt cię nie straszył, nie byłeś przesiąknięty złem jak inni, nie dawałeś powodu do bluźnierstw i kpin, nie wychylałeś się w prawo, ani w lewo. Schowałeś się w tłumie zachowując własną tożsamość dla siebie samego i nikt nie był wstanie wyprzeć cię z twojego mocnego stanowiska. Wiedziałeś którędy powinno podążać życie i oczywiście stworzyłeś swój własny kodeks moralny, który był dla ciebie i twoich bliskich prawem świętych nakazów i przywilejów. Nie chciałeś zabijać, kraść i cudzołożyć, a drobne wpadki zrzucałeś na barki ludzkiej słabości. Pięknie przestrzegając rygorów sekretu, szeptałeś je komuś do ucha, żeby potem poczuć się po raz setny, tysięczny, wolnym jak ptak. I co? Aż do następnego razu, kiedy nie upilnowałeś własnych pragnień, ukrytych pożądliwości, z którymi – tak naprawdę – nie wiedziałeś nigdy, co zrobić. Zdawałeś sobie sprawę, że nie wszystkie są dobre, bo ktoś tak twierdził, ale nie byłeś przekonany, że wywołują prawdziwe zło, bo byli i tacy, dla których nie stanowiły problemu, a wręcz dawały powód do chluby! Twoja pewność siebie była zlepkiem błąkających się tu i ówdzie pozorów, których potrafiłeś łapać się jak gimnastyk drążków i przy odrobinie fantazji tworzyć układy pięknych figur. Chciałbyś się teraz czegoś uchwycić, ale przez długie lata taką właśnie budowałeś sobie rzeczywistość. Rzeczywistość, która nic nie pozostawiła ci na teraz… A ja? Odniosłem sukces. Wiesz dlaczego? Bo nie uwierzyłeś! Nie uwierzyłeś ani we mnie, ani w Tego, który dawał ci ratunek… – Drugi stał tuż przy prawym boku skurczonego w sobie, przygarbionego Przeciętnego i ostatnie słowa wyszeptał wprost w jego ucho – … i przegrałeś.

Przeciętny drżał na całym ciele, podświadomie szukając jakiegoś oparcia dla tego, co jeszcze z niego pozostało. Przecież nigdy nie wątpił… Całe życie, od kiedy stał się świadomym rzeczy, od kiedy nauczono go pierwszych dziecinnych modlitw, wierzył… i nie śmiał poddawać w wątpliwość oczywistych faktów. Z trudnością spojrzał na Pierwszego. Jego smutne, jakby pełne boleści oczy uważnie wpatrywały się gdzieś w głąb jego duszy, gdzie pytał o swoją wiarę – tak oczywistą, absolutnie nie kwestionującą istnienia Kogoś, kto był ponad wszystko, kto nad wszystkim panował i do którego wszystko należało… Dlaczego jego wiara miałaby być zwykłą tandetą, sprzedawaną na bazarach za bezcen? Dlaczego miało nie mieć znaczenia to wszystko, co robił z taką wytrwałością przez długie lata, kiedy inni wciągani byli w chaos zmieniających się jak w kalejdoskopie ideologii? To przecież właśnie on pielęgnował piękne tradycje swoich dziadków, rodziców i dał co najlepsze własnym dzieciom: wiarę przodków. Nie rozumiał, jak mogło się to stać, by dziesiątki, jeśli nie setki lat, nagle traciły na swej wartości…

– Czy… czy to wszystko… – słowa z trudem wydobywały się z ust Przeciętnego – … co robiłem, w co wierzyłem, nie ma… najmniejszego znaczenia…? – Oczy Przeciętnego zamarły wpatrzone w zatroskaną twarz Pierwszego, który stał przy swoim biurku i pochylony nad blatem przypatrywał się leżącej tam, jednej jedynej rzeczy – grubej, oprawionej w inkrustowaną skórę książce.

– Napisane jest… – głos Pierwszego był łagodny i stanowczy jednocześnie, taki, w którym nie było nic z władczości, ale i tolerancji wobec sprzeciwu – „… Dobrze czynisz; demony również wierzą i drżą…” Jednak prawdziwa wiara jest ufnością, wobec rzeczy, których nie widać, a które są obiecane. Prawdziwa wiara jest nadzieją, ożywiającą zagubione gdzieś i obumarłe marzenia o życiu pięknym. Wiara to ufność, że Słowo, które Ktoś wypowiedział jest prawdą i nadzieją w jego wypełnienie. Wiara nie jest suchym uznaniem zaistniałych faktów, to zwykle ignorancja zabija ich dalsze następstwa. Nie można jej sprzedać, ani podarować – ona musi się narodzić, gdzieś wewnątrz, głęboko, jak nasiono w glebie, karmione i pojone wypuszcza korzenie, a później łodygę, liście i piękne kwiaty. O ich owoc właśnie chodzi – wiarę dającą owoc, z którego można by nakarmić kogoś spragnionego. Wiara to ufność pozwalająca na wszystko – taka, która mówi: wejdź i zrób we mnie cokolwiek pragniesz, bo jestem zbyt słaby. Ona otwiera drzwi bez względu na konsekwencje. Jest jak „siostra odwaga” z „bratem ryzykiem”, bez którego tak naprawdę nie istnieje. Nie jest podobna do wygody szukającej najłatwiejszych dróg. Nie jest szeroką aleją, ale wąską ścieżką, po której chodzi niewielu. Przez wiarę powstał wielki naród, choć wydawało się to niemożliwe – taką to ma moc prawdziwa ufność wobec wypowiedzianej obietnicy. A bez wiary nie można się podobać, bo to jak ignorancja wobec rzeczy oczywistych. To jakby niemowlę krzyczało, że matka jest zwykłą fikcją. To „nie” wypowiedziane przeciw prawdziwemu życiu. Przez umarłą wiarę rozproszony był naród, który przez nią powstał, a pełną ufności nadzieję spotyka nagroda bogatsza, niż świecące złoto i większa, niż wyobrażenia mędrców. Wiara jest ze słuchania…

– … A ja zamykałem ci uszy… – wtrącił Drugi po raz setny wykrzywiając twarz w ironicznym, pełnym zwycięskiego upojenia uśmiechu.

– … Tak, jak dałeś sobie wydzierać to „słuchanie”, bo było dla ciebie zwykłą głupotą, marnotrawieniem czasu i ciągłym odkładaniem w przyszłość – Pierwszy westchnął głęboko.

– Stałeś się doskonały w poleganiu na samym sobie, w wyznaczaniu miar i osądów. Pokochałeś samodzielność zupełnie jak ja – Drugi zaszedł Przeciętnego od tyłu i stojąc tuż za jego plecami szeptał mu do ucha każde słowo dobitnie i wyraźnie akcentując, tak, by zrobić na nim jak największe wrażenie – … i w miarę upływu twojego życia, osiągnąłeś ideał – zwątpiłeś w moje istnienie. Ukryłem się wśród twoich myśli. W pięknych pragnieniach, wzniosłych objawieniach i twoim własnym poprzestawaniu na małym. Stworzyłem ci pozór niezależności i przyjąłeś go bez zastrzeżeń. Pozwalałeś mi na wszystko, więc dałem ci poczucie bezpieczeństwa za to, że nie chciałeś szukać. Powiedziałem ci, że to może być niewygodne, trudne, nawet niebezpieczne i zgodziłeś się ze mną. Nie chciałeś się narażać, nie cierpiałeś się wychylać. Tylko głupcy dają się opluwać za ucieczkę od schematów, wyrywanie się z raz na zawsze ustalonych i sprawdzonych norm. Oni właśnie źle kończą, a ich ryzyko najzwyklej nie popłaca. Po co porzucać piękne idee, które głoszą „białe”, a pozwalają na „szare” i „czarne”? Wygoda ponad wszystko i ja dałem ci wygodę: jeśli byłeś słaby – ja cię wzmocniłem, kiedy byłeś zagubiony – doradziłem ci, kiedy smutny – pocieszyłem, gdy zły – uspokoiłem, kiedy silny – poklepywałem po ramieniu. Chciałem, byś był pewny siebie. Robiłem dla ciebie wszystko, nawet, gdy ogarniała cię nuda, szukałem dobrej rozrywki. Ja stwarzałem z ciebie sobie brata, byśmy obaj nie czuli się samotni. Samotność to najobrzydliwsza nuda i nie chcę być sam. Muszę się starać, by zdobyć towarzystwo, bo wciąż chcą mnie wyobcować, ukraść mi każdego, z kim pragnę przyjaźni. Mówią, że nie ma we mnie piękna i dobra, a ja chciałem dawać to co dobre dla ciebie. Każdemu oferuję moje bogactwo, moje uczucia, moją mądrość – wszystko, co przynosi pożytek w świecie, w którym żyłeś. Ty nie musiałeś słuchać o czymś… – Drugi wykrzywił usta z niesmakiem – … innym, podobno lepszym i bardziej żywym, tak jakbyś sam był martwy…

Pierwszy podniósł księgę z blatu biurka i trzymając ją w jednej dłoni rozchylił jej okładki, by pokazać Przeciętnemu ukryte między nimi gęsto zapisane strony.

– Nie chciałeś słuchać tych, którzy składali świadectwo o prawdzie tej księgi. Odwracałeś się i szedłeś swoją drogą zapominając, że mówili o tobie… Napisano: „Wiara jest ze słuchania”, ale nie byle czego – nie wiadomości z kraju i ze świata, ani prognozy pogody, ale tylko Słowa zapisanego w tej księdze, które stało się żywe – zrodziło się, by być ciałem. – Pierwszy odetchnął głęboko, jakby próbując zrzucić z siebie ciężar tego, co leżało mu na sercu. – Ale ty wolałeś polegać na ludziach, których widziałeś – poważnych i dystyngowanych, posiadających jedyną rację i prawdziwą wykładnię tego, co zapisano. Twoja wiara to przytakiwanie, a nie dążenie do prawdy i doskonałości. Ci, co wierzą i szukają, posiądą nagrodę. Jakie było twoje szukanie, wiesz sam. Nie próbowałeś nawet mieć celu, bo niczego się nie spodziewałeś. Wiara jest ufnością w coś, co jest obiecane, ożywia ją nadzieja, choć często nie ma widzialnego argumentu. Gdy spodziewasz się wypełnienia obietnicy, wtedy rodzi się wiara. Pomyśl więc dobrze – ile obietnic możesz wyliczyć z tego Pisma?

Przeciętny milczał.

– Co więc było twoją wiarą? Komu ufałeś? – Pierwszy delikatnie przewracał strona po stronie kartki z ciemnymi literami. – Co możesz powiedzieć o człowieku z ulicy, albo twoim własnym sąsiedzie, którego tak naprawdę w ogóle nie znałeś? Co możesz powiedzieć o kimś, kto pisze do ciebie list, jeśli wcale nie otworzyłeś koperty? Jak mogłeś używać prawidłowo czegokolwiek, jeśli nie poznałeś instrukcji obsługi? – Oczy Pierwszego były wciąż smutne.

– To prawda – starałeś się być dobrym, nie wyrządzać krzywdy, chciałeś zachowywać wszystko, co było wartościowe. Jednakże zapłatą za jeden grzech jest śmierć – mówi to Pismo. Nie na podstawie uczynków można tę śmierć pokonać, bo co mógłbyś dać za swoją duszę? Ile bankowych rachunków, ile przemierzonych kilometrów do świętych miejsc, ile łez albo poświęceń? Co mógłbyś dać w zamian, gdy ktoś pragnie ciebie samego, a nie twoich owoców, twojego wnętrza – serca i ducha na mieszkanie – nie twoich starań i pięknych zamierzeń. Jak czułbyś się, gdyby przyszedł ktoś na ucztę do twojego domu, gorąco przez ciebie zapraszany i zamiast korzystać z bogactwa, jakie mu ofiarujesz z zastawionego sto ]łu, pełnego wytrawnych potraw, wyciąga swój suchy chleb i popija go wodą z przydrożnego rowu. Przykrość… Prosisz go więc i nalegasz, by jadł i pił aż do syta, a on sprzecza się, że to nie jego, że zbyt piękne i nieprawdziwe. Wszystko – cokolwiek było potrzebne – zostało uczynione, by zastawić stół dla ciebie, ty jednak odwracałeś się plecami goniąc za swoim suchym chlebem i byle jaką wodą… To przykre i straszne, ale tak prawdziwe… Nigdy owoce nie ożywią drzewa i bez sensu jest łatanie starych szat nowym materiałem. Potrzeba było ci nowych narodzin, rozpoczęcia życia od nowa – prawdziwego życia z tym, który jest jego jedynym źródłem, a nie marnej imitacji, którą „ofiarował” ci twój przylepiony cień. Pierwszy spojrzał wymownie na Drugiego, który skrzywił się w kolejnym niby śmiechu. Jakże mogłeś je rozpocząć, skoro przed nim uciekałeś?

– Myślał, że mogłoby być zbyt nudne – powiedział ironicznie Drugi. – Co to za życie: ciągle się modlić, ślęczeć nad Pismami, rozmawiać o imaginacjach, jakichś tam wrażeniach, podobno duchowych przeżyciach. Tego nie wolno, tamtego nie wolno, ani pobawić się, ani wypić do towarzystwa. Co za stęchlizna…

– Wolność od tego – to jest sztuka – Pierwszy przyłożył dłoń do serca – to nie mieć złych pragnień, złości, gdy ktoś chce być tobie wrogiem, zmartwień, gdy nic nie układa się jak należy, nie bać się ludzi ani śmierci i mieć cel przed sobą – pewny, nie ulegający zmianom, cel wieczny i piękny, do którego się tęskni, gdy tylko na myśl przychodzi cel, który nie ucieka, ale wciąż się przybliża, czas wyzwolenia od każdego problemu, od znanej rzeczywistości do nowej – absolutnie pięknej. To nie jest nudne! Wszystko składa się z małych części w olbrzymią mozaikę. To jest jak piasek nasypany nad brzegiem oceanu. Wielu może zbadać pojedyncze ziarnka i się nimi zachwycić, gdy tylko skorzystają z mikroskopu, ale czymże to jest w porównaniu z kompozycją miliardów takich ziarenek tworzących malownicze wydmy. Sam piasek może być pustynią, ale nad brzegami oceanu daje miejsce roślinom i zwierzętom. Tam można odpocząć. Wyzbyć się stresów i odświeżyć.

– To tak jakoś cudnie brzmi – stwierdził Drugi wywracając dolną wargę na „lewą” stronę – żeby nie powiedzieć: „cudacznie”.

– Przestań go mamić tymi wywodami o wolności, pięknie i wczasach nad morzem. Wprost trzeba powiedzieć, kim naprawdę jest. Nie możesz uciec przed rzeczywistością – twoją szarą, brutalną rzeczywistością. Dla ciebie istnieje tylko teraźniejszość, bo o przyszłości każda myśl będzie torturą, niewysłowionym bólem zmarnowanej przeszłości. Co ja też mówię? Ze mną nie mogłeś jej marnować. Jak wiele razem dokonaliśmy: przekraczaliśmy bariery śmiesznych i prymitywnych zakazów, za które podobno coś groziło. Jakże mielibyśmy się tym przejmować? Jakieś tam przestarzałe księgi… Tak mało miały wspólnych myśli z nowoczesną przecież, teraźniejszością. Zresztą i tak były zbyt trudne, żeby się nimi zająć. Od tego byli mądrzejsi, wykształceni ludzie z dużymi głowami, w których mogły się pomieścić jakieś starożytne, zawiłe pojęcia, nieprawdaż? – Drugi poklepał otwartą dłonią skurczonego w sobie Przeciętnego, który wciąż drżał i bezgłośnie poruszał ledwo dostrzegalnie ustami. – Mieliśmy lepsze zajęcia. Było wiele obowiązków, więc trzeba było także należycie odpocząć. To się należy każdemu – jakiś siódmy dzień, co? – Drugi znów uśmiechał się, tym razem dedykując swój grymas Pierwszemu. – A i każdego dnia, trzeba wziąć chwilę oddechu. Czy piwko przy dobrym programie w telewizji, to coś złego? Kino, teatr, czy golf – to też coś złego? Chcieliśmy być przyjaciółmi dla wszystkich. Chcieliśmy kochać wszystkich…

– Tylko o jaką miłość toczy się gra? – spytał stanowczo Pierwszy. – Mieć miłość, to znaczy oddać całego siebie, mieć cierpliwość, łaskawość, brak zazdrości, nie szukać poklasku, nie być pysznym, nie dopuszczać się bezwstydu, nie szukać swego, nie unosić się gniewem, nie pamiętać złego, nie cieszyć się z niesprawiedliwości, wszystko znosić i wszystko przetrzymać… O tym właśnie mówisz?

– Urojona doskonałość – prychnął Drugi i machnął lekceważąco ręką.

– Doskonałość, ale godna posiadania. Pożądanie jej może być chlubą.

Wiem, że ty masz miłość… – twarz Pierwszego stała się naprężona jak głaz, a w głosie rosło napięcie jak podczas zbierania się chmur burzowych. Stał z otwartą księgą w dłoni i patrzył wprost w oczy Drugiego – … miłość absolutną… do siebie samego! I ona cię niszczy, drąży jak rak chore ciało i zarażasz nią innych, ciągnąc za sobą. Nie takiej miłości człowiek potrzebuje. Egoizm sprowadza do grobu, a tylko miłość odwzajemniona daje radość, pokój i to co najważniejsze – uwolnienie od śmierci. Dziękuję Temu, który nas stworzył, że ma miłość doskonałą i poświęcił samego siebie, by dać wolność od kłamstw, które stworzyłeś, od oszustw mamiących oczy tych, którzy są prości i tych uważających siebie za mądrych. W Nim jest cała pełnia świętości, której tak nienawidzisz i nie możesz znieść. On poniósł ofiarę doskonałą, która miała moc przebłagalną przez niewinną, świętą krew, nie skażoną żadnym grzechem, za grzech tych, którzy wpadli w nierząd, nie zachowując należytej drogi małżeństwa, stali się nieczyści, mieli radość w wyuzdaniu, chciwością stwarzali sobie obcych bogów, uprawiali czary i wywoływali duchy, siali nienawiść w swoich sercach, spór, zawiść i wzburzenie, gonili za zaszczytami, nie zależało im na zgodzie i tworzyli rozłamy, zazdrościli, dopuszczali się pijaństwa i hulanek, na których zawisł gniew ku wyrokowi potępienia, a kiedy uwierzyli, że ta ofiara ma moc w przelanej krwi oczyścić ich z nieprawości – dał im wolność i życie. Wolność od ciebie i tego co ze sobą niesiesz, On dał życie wieczne. Nie ma potępienia dla tych, którzy się w Nim znaleźli. Jeśli stał się dla nich drogą i na nią weszli, poznali prawdę o Nim, o tobie, o tym, co przed nimi i weszli za życia w wieczność radości, pokoju, wytchnienia od swoich dzieł, w których maczałeś palce, choć i tak ciągle im nie dajesz za wygraną. Jesteś wobec nich bez mocy, nie potrafisz już nad nimi panować i mamić ich tak skutecznie swoimi oszukańczymi teoriami i praktykami. A to wszystko przez jedno imię, którego nie znosisz i cokolwiek będziesz robił, już Go nie pozbawisz dzieła największego w historii obok stworzenia – dzieła zbawienia. Żadna religia, najwymyślniejszy system, ani teoria nie jest wstanie tego imienia przyćmić ani zniewolić. Nawet jeśli coś naśladuje prawdę, a nią nie jest, rozpływa się wobec Słowa, które wypowiedział na stronach tego Pisma – Pierwszy uniósł księgę na wysokość swojej twarzy – i nigdy nie spełnią się twoje najskrytsze i największe plany – nie zajmiesz Jego miejsca.

– W imieniu Jezus było twoje zbawienie – Pierwszy zwrócił się do Przeciętnego. Jego głos był ciepły, ale wciąż stanowczy i przepełniony ponownie smutkiem. – A on odwodził cię od Jezusa – Pierwszy wymierzył wskazujący palec w Drugiego – jedynej bramy prowadzącej do Boga. Nigdy nie było i nie będzie innej. Jezusa nie można zastąpić jakimkolwiek pośrednikiem, nie ma obrzędu, który pomaga, by do Niego trafić, żadne pokropienie, kadzenie ani podnoszenie. Do Jezusa przychodzi się przez wiarę. Kto w Niego wierzy, nie chodzi w ciemności, a z jego serca płyną rzeki wody żywej. Kto w Niego uwierzy, narodzi się na nowo i dostaje dar Ducha, który wprowadza we wszelką prawdę, uczy i otwiera nowe horyzonty. Pozwala pływać po oceanie Boga i nurkować w Jego głębokości, bo Duch je zna. Jezus umarł i zmartwychwstał, by być zbawieniem dającym coś więcej, niż wolność od nałogu, słabości, od grzechu. On chce, aby z Nim panować, bo On sam jest Panem. Przed Jezusem zegnie się każde kolano, również to pyszne, buńczuczne i kpiące – Pierwszy znów spojrzał wymownie w kierunku Drugiego – i stanie się to bezwzględnie, lecz ten kto uwierzył, zrobił to sam, z własnej woli i poczytano mu to za sprawiedliwość, za gest uwielbienia. Kiedy się prawdziwie kocha, nie jest ciężarem poddać się w niewolę i stać się sługą gotowym na wszystko. A miłość do Boga wyklucza miłość do rzeczy ze świata, do jego systemów, do wartościowania i priorytetów. Miłość do Boga znaczy to samo, co pragnienie świętości, bez której nikt nie ujrzy Pana. Jeśli ktoś wierzy, a nie ma uczynków, to jego wiara jest naprawdę martwa. Nie ma też wiary bez Słowa Bożego – bo wiara w Jezusa wynika z tego, czy przyjął ktoś za prawdę Jego własne słowa. Jeśli więc ktoś mówi, jak ty, że wierzy, a nie słuchał Jezusa – nie jest to możliwe, by mogło to być prawdą. Jeśli ktoś nie słucha Jezusa, gniew Boga ciąży nad nim. Nawet jeśli kiedyś to usłyszał i zrozumiał, że nie jest gotowy stanąć przed świętością, lecz odszedł, nie zrobił nic z sobą i zapomniał – jest w takim samym stanie jakby nie słyszał Słowa. „Po owocach ich poznacie” – powiedział Pan Jezus, a owoc daje żywe drzewo, którego korzenie czerpią życiodajną wodę z gleby Chrystusa.

Drugi zesztywniał i jakby intensywnie myśląc, patrzył w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Jego twarz nagle się rozjaśniła i wystrzelił niemal krzycząc:

– Ja nie mam mocy?! Nad tymi wierzącymi nie mam żadnej władzy?! – skrzywił się pogardliwie. – To dlaczego, myślisz upadają? Dlaczego zdarzają im się wpadki i grzeszą? Czują się czasem tacy zagubieni…? – pokiwał głową udając zmartwienie.

– Możesz tylko tyle, na ile Bóg ci pozwoli. Gdy myślą, że sami coś potrafią, kiedy ich ogarnia pycha swej własnej „mocy”, wtedy potrzebują dobrego doświadczenia, upamiętania i szukają schronienia.

Dobrze wtedy wiedzą, do kogo po to pójść, każdy wyznany grzech, przykrywa krew Jezusa. I dobrze wiesz, że Pan ma moc i władzę podtrzymać upadającego sługę. Nawet jeśli oddalą się zbyt daleko i zagubią, Dobry Pasterz szuka zagubionych owiec i przynosi je do owczarni na własnych ramionach. Syn może odejść od Ojca i nikogo upartego Ojciec na siłę nie powstrzyma, jednakże raz obdarowany, nie zostanie z darów ojcowskich ograbiony. Doświadczy wtedy twojej obecności, lecz gdy zrozumie, dokąd zmierza jego życie i że u Ojca miał wszelki dostatek, wróci, bo nikt nie chce umierać. Jeśli w grzechu zabrnie tak daleko, że mimo napomnień nie chce się upamiętać, ciało jego być może zatracisz, duch jednak zbawiony będzie w dzień Pański. Nie masz władzy tak naprawdę nad tymi, którzy uwierzyli, że Jezus umarł dla ich odkupienia. Chociaż wykonałeś wyrok na Nim rękoma rzymskich żołnierzy i myślałeś, że jesteś potężniejszy, Jego krew zniszczyła twoje plany, wystawiła cię na pokaz i rozbroiła twoją uzurpatorską władzę. Jezus zmartwychwstał i nic Mu nie przeciwstawisz. Zmiecie cię tchnieniem Swych ust, wpadniesz do otchłani, tam zostaniesz zamknięty, a później i zniszczony. Taka jest twoja przyszłość…

– Nie możesz mnie potępić – syknął przez zęby Drugi.

– Pan cię potępił. Już jesteś osądzony – twarz Pierwszego się rozjaśniła. Był zupełnie spokojny.

Przygnębiony Przeciętny przez krótką chwilkę czuł się jakby o nim zapomniano. Z całą pewnością rozumiał, że słowa jakie tu padły, mówiły o czymś o wiele większym niż wszystko, co dotyczyło jego osoby. Między tym w białych szatach, a elegantem w garniturze toczyła się wyraźna walka. Byli antagonistami, którzy tolerują wzajemną obecność z największym trudem i najchętniej już dawno by się pożegnali. Obu chodziło jednak właśnie o niego. Obaj mieli absolutny wgląd w jego życie i jaskrawo dostrzegali najdrobniejsze szczegóły. Obaj powiedzieli mu bardzo dużo. Nigdy nie przypuszczał, że każdy szary, monotonny dzień płynący jeden po drugim, przez tyle lat, całych dziesiątek lat, kogoś tak bardzo interesuje. Do głowy nie przyszła mu najskromniejsza nawet myśl, że jest od kogokolwiek, w jakimkolwiek stopniu uzależniony w swoich przemyśleniach, planach i decyzjach. Nie czuł niczyjej obecności, kiedy wybierał szkoły, gdy decydował o pracy, czy poślubieniu swej żony. Był taki ,,wolny” we wszystkim co robił, a teraz ta ,,wolność” okazała się zwykłą, aczkolwiek tragiczną niewolą. Tragiczną, bo zupełnie niedostrzegalną, zakrytą całą stertą kolorowych pozorów sprawiających dobre i tak pozytywne wrażenie. Prawda, że bywały chwile, kiedy czegoś mu brakowało. Odczuwał wtedy pustkę oczekującą zapełnienia czymś konkretnym, wymiernym i pięknym, czymś co pociąga do pełnego zaangażowania. I odnajdował jakieś namiastki, którymi zadowalał się na krótki czas, odbierając coś, co nazywał wtedy szczęściem i radością. Chodził tam, gdzie mówili o Tym, który jest Bogiem, o Tym, który uszczęśliwia, jeśli tylko podda się odpowiednim, ściśle określonym, zabiegom. Regularnie padał na kolana przed człowiekiem, któremu skrupulatnie szeptał wszystkie przewinienia, a i za te zapomniane bardzo żałował. Łykał, co nazwano „chlebem żywota”, „ciałem Tego, który umarł”, bo miało mu to dać otwartą bramę do nieba. Dlaczego więc zawiódł tak pewny bilet do wiecznej chwały, do świętości, na którą było przecież stać niewielu? Wszyscy wtajemniczeni zapewniali, że jeśli tylko będzie regularnie uczestniczył w sakramentalnych powinnościach, nic nie będzie mu groziło. Zresztą zawsze w zanadrzu pozostała modlitwa bliskich, gdyby nagle umarł… i co?

Zaczęła ogarniać go złość na tych wszystkich, którzy co niedzielę wprowadzali go w błąd, utwierdzając w przekonaniu, że jedynie oni posiadają prawdziwą wykładnię reguł wiary.

– Nie możesz mieć do nich nazbyt wielkich pretensji – odpowiedział jego myślom Pierwszy. – Wyłącznie od ciebie zależała decyzja szukania Boga z całego serce. Nikt nie mógł ci tego narzucić. Właśnie ty mogłeś poznać Jego wolę, gdybyś tylko otworzył swoje serce i pozwolił się pociągnąć. Mowa o krzyżu jest głupstwem dla ludzi dających się zatracić, mocą zaś, dającym się zbawiać. Ewangelia zasłonięta niestety jest dla ludzi, którzy dają się gubić. W Chrystusie dopiero opada zasłona z oczu i można poznać głębię Boga i Jego Słowa. Jaki byłeś, dokładnie wiesz sam…

„Mowa o krzyżu…” – myślał Przeciętny – kiedyś nie rozumiał, że krzyż nie jest tylko symbolem, często czczym symbolem „zdobiącym” sztandary, kolczyki, czy będącym, o zgrozo, polityczną maskotką.

– Krzyż stał się tak powszedni, że wręcz niezauważalny – kontynuował Pierwszy. – Na wysokich wieżach, placach przy drogach, w szkołach. Ale kto pamięta, że to narzędzie śmierci, które wbitymi gwoździami wysysa z rąk i stóp krew i dążąc do utraty sił swej ofiary, żąda pękniętego serca…?

– Ja w to nigdy nie wątpiłem – jęknął Przeciętny.

– Jakież więc miało to w tobie następstwa? Pytam o twoją rzeczywistość – praktykę codziennej śmierci, tego, co rodzi śmierć. Jak wypełniłeś Słowo: „Kto chce pójść za mną, niech weźmie swój krzyż i naśladuje mnie”? Jak zapierałeś się siebie? Czy mogłeś powiedzieć: „Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”? Jak korzystałeś z mocy zmartwychwstania, dającej wszystko, co do życia i pobożności potrzebne? Napisano: „Zazdrośnie pożąda On ducha, któremu dał w was mieszkanie… Bóg pysznym się sprzeciwia, pokornym zaś łaskę daje. Przeto poddajcie się Bogu, przeciwstawcie się diabłu, a ucieknie od was. Zbliżcie się do Boga, a zbliży się do was. Obmyjcie ręce, grzesznicy, i oczyśćcie serca, ludzie o rozdwojonej duszy. Biadajcie i smućcie się, i płaczcie; śmiech wasz niech się w żałość obróci, a radość w przygnębienie. Uniżcie się przed Panem, a wywyższy was”. Czy naprawdę tak się uniżyłeś? Gdybyś wnętrze swego serca pozwolił oświetlić Bożej obecności, nie mógłbyś pozostać więcej taki sam – zmartwiały. „Lecz każdy, kto źle czyni nienawidzi światłości i nie zbliża się do światłości, aby nie ujawniono jego uczynków. Kto postępuje zgodnie z prawdą, dąży do światłości, aby wyszło na jaw, że uczynki jego dokonane są w Bogu.” Pan wypisuje swoje prawo w sercach i daje umysłom poznać jego znaczenie. Grzech prawdziwie staje się grzechem, sprawiedliwość – sprawiedliwością. Doznałbyś wstrętu do rzeczy plugawych i miałbyś radość w tym, co jest święte. Pragnąłbyś zostać sługą, by spełniać wolę Pana. U Niego jest pokój, On daje satysfakcję i nagradza wiernych. Jedynie w Jego domu jest ucieczka od zgnilizny świata. Świat niestety gnije z całą swą logiką i umiejętnościami. Dąży do poznania, a nic tak naprawdę przecież nie poznaje, bo prawdziwą wiedzę ma tylko Duch Boży – On wprowadza w prawdę. Jeśli ktoś nie przestrzega przykazań Bożych, a własne ustanawia, cała jego „pobożność” mija się z celem, podkładając sobie samej nogę, aby się w końcu wywrócić. Żyć pobożnie, to umieć zachować siebie niesplamionym przez świat. Gdy ktoś uznał swoją słabość i zaufał obietnicy Pana, ten wygrał, gdyż Bóg współdziała ku dobremu z tymi, którzy Go miłują. – Pierwszy nabrał powietrza i odetchnął. Te Słowa go przepełniły. – Kiedyś przyszedł do Jezusa człowiek uczony w Świętych Pismach. Starał się, by żyć według tego, co czytał. A jednak usłyszał od Pana: „Kto na nowo się nie narodzi, nie może wejść do Królestwa Bożego”. On nie zrozumiał, myślał, że trzeba mu wrócić do łona swej matki. Człowiek, który Pana przyjął, otrzymał prawo i moc stać się dzieckiem Bożym. Jest narodzony nie z krwi, ani z cielesnej woli, własnym wysiłkiem, ani z woli ojca, który tak sobie zażyczył, ale tylko z Boga. Jego ingerencja oznacza metanoję – przemianę myślenia z czczenia fałszywych bogów, życia tradycją i religijnością, ku myślom Bożym. Być chrześcijaninem, znaczy być Chrystusowcem, tym kto Chrystusa naśladuje za Nim podążając. – Pierwszy pochylił się ku Przeciętnemu. – Pomyśl, czy byłeś sam sobie panem i sługą? Czy też miałeś Pana, samemu będąc sługą? Głową kobiety jest mąż, mężczyzny zaś Chrystus – lecz kto to rozumie? W oczach Ojca Chrystus jest Głową każdego, kto uwierzył. Ci zaś, którzy uwierzyli, są jego ciałem – prawdziwym i żywym Kościołem. Bóg nie mieszka w budowlach ręką zbudowanych, ale świątynią są ludzie wierzący, którzy uwierzyli, że to co w nich Pan rozpoczął, ma moc i dokończyć…

– Czas… – Pierwszy wzniósł twarz do góry i przymknął oczy – … jest już bliski i wiele się jeszcze objawi… zobaczą ludzie Tego, którego przebodli. Dziękuję Ci, Boże, że dni sądne rozpoczynają się już w tym świecie skażenia i pójdziesz, Panie Jezu, na obłoki po Swe Ciało – Kościół z Ducha narodzony. Od wieków już woła Twoja Oblubienica: ,,Przyjdź Oblubieńcze, gdyż czeka Narzeczona na dzień swego wesela”. Przyodziej ją, Panie, w piękną, białą szatę, symbol Twej czystości i zabierz pannę stęsknioną, tak wyobcowaną w królestwie Twego wroga. Wypełniają się proroctwa Twoich posłańców, dopełnij więc, o Panie, liczby wybawionych od upadku w śmierć grzechu i niech nastanie upragnione wesele. Dziękuję Ci za Twą miłość, którą im okazałeś – jesteś wywyższony przed aniołami! – Pierwszy zamilkł i zapadła cisza.

Przeciętny osunął się na podłogę i zgięty wpół, z głową na kolanach ciężko łkał oplótłszy dłońmi głowę.

– W jakiej księdze będzie twoje imię? – spytał, nie oczekując żadnej odpowiedzi Pierwszy Przeciętnego.

* * *

„Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!” – Ewangelia Mateusza 7,14

„Jak napisano: Nie ma ani jednego sprawiedliwego, nie masz kto by rozumiał, nie masz kto by szukał Boga: wszyscy zboczyli, razem stali się nieużytecznymi, nie masz kto by czynił dobrze, nie masz ani jednego.” – List do Rzymian 3,10-12

„Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem droga i prawda, i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca, jak tylko przeze mnie.” – Ewangelia Jana 14,6

Z całą pewnością czytając tę opowieść, mogą nasuwać się różne pytania. Czy to tak właśnie wygląda? Czy istnieje takie miejsce? Tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Istotne jest to, że każdy człowiek, bez względu na to czy wierzy w Boga, czy też nie, stanie przed Bogiem i odpowie za swoje życie. Odpowie za to, co zrobił z Jego Synem , Jezusem Chrystusem, który przyszedł na świat, aby oddać swoje życie w wielkim cierpieniu męczeńskiej śmierci na krzyżu. Niestety znakomita większość ludzi, których znam, ogranicza się do pustej wiedzy o ofierze Jezusa. Świadczy o tym ich codzienność, w którą wtłoczone są wynikające z rodzinnych tradycji religijne powinności. Spełniają oni Słowo Boże, które mówi: „…Ten lud zbliża się do mnie swoimi ustami i czci mnie swoimi wargami, a jego serce jest daleko ode mnie, tak że ich bojaźń przede mną jest wyuczonym przepisem ludzkim.” Izajasz 29, 13; Mateusz 15, 8-9. Przeciętny Polak uważa, że jest chrześcijaninem, gdyż uznaje istnienie Boga, został ochrzczony i chodzi do kościoła. Prawda jest taka, że słowo „chrześcijanin” nie pochodzi od słowa „chrzest”, ale od samego Chrystusa. Chrześcijaninem może się zatem nazywać tylko ten, kto w świadomy sposób przyjął ofiarę Jezusa za swoje grzechy, w pełni uznał Go za swojego Pana i stał się Jego uczniem przez codzienne praktykowanie zasad Bożego Słowa. Bożym dzieckiem nie można stać się przez religijne czynności, a nawet moralne postępowanie, ale „Tym zaś którzy go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego, którzy narodzili się nie z krwi ani z cielesnej woli, ani z woli mężczyzny, lecz z Boga”! Jana 1,12-13. Nie wystarczy uznawać istnienia Boga, ale trzeba wierzyć Bogu: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, kto słucha słowa mego i wierzy temu, który mnie posłał, ma żywot wieczny i nie stanie przed sądem, lecz przeszedł z śmierci do żywota” Jana 5,24. Do niezwykle religijnego Nikodema Jezus powiedział, że musi narodzić się na nowo z Ducha, aby wejść do Królestwa Niebios (Jana 3,1-21!). Jeśli ktoś chce być zbawiony, niech przeczyta tę rozmowę i rozważając ją całym swym sercem, zada samemu zmartwychwstałemu Panu Jezusowi pytanie: co mam czynić, aby nie być potępionym za swoje grzechy? Pan przychodzi do śmiertelnie chorych na grzech, którzy szczerze do Niego wołają o pomoc. Jeśli ktoś uważa się za zdrowego, po co mu lekarz? Jeśli ktoś zbawi się swoimi uczynkami, po co mu Zbawiciel? Czy Ty także uważasz, że nic takiego złego w życiu nie zrobiłeś, aby być skazanym na potępienie? Czy myślisz, że Twoje dobre uczynki przeważą szalę złych? Czy myślisz, że są gorsi od Ciebie i to oni zasługują na piekło? Boże Słowo w Liście do Efezjan 2,1-10 mówi coś, co każdy człowiek powinien rozważyć:

„I wy umarliście przez upadki i grzechy wasze, w których niegdyś chodziliście według modły tego świata, naśladując władcę, który rządzi w powietrzu, ducha, który teraz działa w synach opornych. Wśród nich i my wszyscy żyliśmy niegdyś w pożądliwościach ciała naszego, ulegając woli ciała i zmysłów, i byliśmy z natury dziećmi gniewu, jak i inni; ale Bóg, który jest bogaty w miłosierdzie, dla wielkiej miłości swojej, którą nas umiłował, i nas, którzy umarliśmy przez upadki, ożywił wraz z Chrystusem – łaską zbawieni jesteście – i wraz z nim wzbudził, i wraz z nim posadził w okręgach niebieskich w Chrystusie Jezusie, aby okazać w przyszłych wiekach nadzwyczajne bogactwo łaski swojej w dobroci wobec nas w Chrystusie Jezusie. Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił. Jego bowiem dziełem jesteśmy, stworzeni w Chrystusie Jezusie do dobrych uczynków, do których przeznaczył nas Bóg, abyśmy w nich chodzili.”

Jeśli raz świadomie w życiu zgrzeszyłeś, dla Boga stałeś się duchowym trupem i nie jesteś w stanie sam wzbudzić się do życia! Tego chce dokonać Bóg. Jednak, aby się to stało musisz uwierzyć całym sercem, że Jezus umierał właśnie za Ciebie, musisz wyznać Mu swoje grzechy i przyjąć niezmierzoną łaskę Jego zbawienia. Już dziś uwierz Jezusowi, Jego powtórne przyjście jest coraz bliższe! Musisz uświadomić sobie, że w duchowym świecie trwa największa i najdłuższa wojna, jaka kiedykolwiek miała miejsce. To wojna o Ciebie pomiędzy Bogiem i Szatanem, to wojna krwawa ze względu na śmierć samego Syna Bożego oraz niezliczonej liczby chrześcijan, aby dobra nowina o zbawieniu w Chrystusie dotarła także do Ciebie. To wojna, w której nie ma strony neutralnej, będącej gdzieś po środku. Jesteś więc dziś wśród nowonarodzonych dzieci Bożych po stronie światłości, czy też nie poddając się Bogu, wspierasz siły jego wroga? Czy stać Cię na to, by zignorować i odrzucić zabiegającego o Ciebie Jezusa? W czym pokładasz nadzieję na życie wieczne z Bogiem? Twoja wiara oparta jest w całej pełni na Nim, czy na Twoich umiejętnościach, zdolnościach i praktykach religijnych? Proszę, weź do ręki Słowo Boże, otwórz swe serce i szczerze spytaj Boga o Prawdę!

Moje świadectwo

Byłem wychowany w rodzinie, która nie przejawiała pragnienia szukania Boga i Jego woli. Rodzice w młodości stali się członkami komunistycznej partii i tylko dzięki wpływom babci mogę zawdzięczać zaszczepienie mi wiary w istnienie Boga oraz sumienność w przestrzeganiu zasad religii katolickiej. Dorastając, nie należałem do religijnych gorliwców, ale unikałem wielu spraw i sytuacji, w jakich mieli udział moi koledzy. Regularnie chodziłem do kościoła, spowiedzi oraz brałem udział we wszystkich świętach. Byłem wśród przeciętnie porządnych. Moje życie zaczęło się jednak poważnie komplikować. Rodzice po niezliczonych awanturach rozwiedli się. Skończenie szkoły średniej wiązało się z wyborem dalszej drogi, co było dla mnie wyjątkowo trudne przynajmniej z kilku powodów. Oprócz tego straciłem oparcie w dziewczynie, która nagle poszła w swoją stronę. Nie miałem żadnych perspektyw na przyszłość. W najbliższym czasie czekało mnie za to powołanie do wojska. Byłem bliski tragedii – myślałem nad odebraniem sobie życia, ale najistotniejszą rzeczą, która mnie przed tym powstrzymywała był strach przed Bogiem. Wiedziałem, że stając przed Nim, będę osądzony jako grzesznik i do tego samobójca! Zacząłem częściej chodzić do kościoła, co dwa tygodnie do spowiedzi. Ciągle te same grzechy. Nie miałem nałogów, nikogo nie zabiłem, drobne „podwórkowe” kradzieże i oszustwa nie były moją codziennością, ale byłem świadomy, że jestem grzesznikiem. Myślałem i robiłem wiele rzeczy, które dla Boga były przestępstwami! Wizyty w kościele nie zmieniały mojego stanu, jednak mój kontakt z Bogiem miał też inną stronę. Około osiemnastego roku życia, z moim najbliższym kolegą stało się coś dziwnego. Będąc czołowym działaczem oazowym, nagle opuścił katolicyzm i przyłączył się do jakiejś małej grupy chrześcijańskiej, która swe funkcjonowanie całkowicie opierała na Biblii, odrzucając przy tym wiele katolickich dogmatów. Od tamtej pory notorycznie zwiastował mi, co mówi Biblia o tym i o tamtym. Kłóciłem się z nim i wytrwale odpierałem „ataki” przez trzy lata. Wtedy on wyjechał z Wodzisławia, a ja wkrótce trafiłem do armii. Nie spodziewałem się, że pobyt w wojsku całkowicie odmieni mój los. Był to czas, kiedy Bóg odpowiedział na modlitwę sprzed kilku miesięcy. Prosiłem Go wtedy, aby wszedł w moje życie i sam je zmienił. Odsunięcie od wszelkich religijnych rytuałów pozostawiło mi możliwość gorącego wołania do Boga o zbawienie i ratunek od wojska. Miałem ze sobą małe wydanie Nowego Testamentu. Zacząłem czytać, jak nigdy dotąd, a Bóg zaczął działać. Nagle zorientowałem się, że nie myślę już o samobójstwie, wręcz nie chcę tego, szeroko otwierałem oczy na to, co czytałem, bo rozumiałem sens słów, przestałem nienawidzić ludzi, którzy mnie otaczali, zniknęło poczucie winy za popełnione niegdyś grzechy. Bóg zabrał mi wręcz problemy, z którymi borykałem się przez długie lata, a o których nikt nie wiedział tylko ja i sam Bóg. Dopiero będąc w wojsku mogłem z całą stanowczością powiedzieć, że stałem się chrześcijaninem. Uwierzyłem, że Jezus jest moją jedyną drogą do Boga, chciałem świadomie iść za Nim jako Jego uczeń, pokładając zaufanie w Bożym Słowie. Zobaczyłem, że moje dotychczasowe życie polegało tylko na teorii i ludzkich tradycjach. Dziś żałuję, że tyle lat opierałem się Bogu. Gdybym od razu odpowiedział na Jego zabiegi, szczędziłbym sobie wielu przykrych chwil, błędów i ich konsekwencji.

Remigiusz Koczy

44-300 Wodzisław Śląski ul.Goździkowa 22

Tekst użyty za zgodą i wiedzą autora

Wersja HTML Copyright (c) 2001 Czytelnia Chrześcijanina