CzytelniaKościółPolemiki

Rozterki Ulfa Ekmana

Nie komentowałbym sprawy niedawnej konwersji na katolicyzm pastora Ulfa Ekmana, znanego szwedzkiego przywódcy charyzmatycznego kościoła Livets Ord z Uppsali, gdyby nie pewne kwestie, jakie się przy tej okazji pojawiły.

Część I – autorytet

24 kwietnia 2014 r. Ulf Ekman udzielił wywiadu wydawanemu w Wielkiej Brytanii tygodnikowi „The Catholic Herald”. Pod koniec rozmowy pada pytanie: „Co jest dla pana najważniejszym oczekiwaniem wynikającym z faktu stania się katolikiem?”. Odpowiedź brzmi: „Życie sakramentalne (…) Kiedy postawiłem sobie pytanie o to, co jest esencją Kościoła, zrozumiałem, że jest nim autorytet, sakramenty i jedność. Te trzy rzeczy pociągnęły nas do Kościoła [katolickiego]”. Ekman wymienia trzy wartości: autorytet, sakramenty i jedność, których najwyraźniej brakowało mu w niekatolickim chrześcijaństwie. Przyjrzyjmy im się dokładniej (na początek pierwszej kwestii), bo są to sprawy, które albo już stają się tematem dyskusji w kręgach wolnokościelnych, albo staną się nim niebawem.

Tożsamość

Aby nie domyślać się, co nasz bohater ma na uwadze, zajrzyjmy do tego samego wywiadu. Ulf Ekman wspomina pewne doświadczenie sprzed lat: „Wszystko szło bardzo dobrze. Ale towarzyszył mi pewien brak zadowolenia w kwestii określenia czym naprawdę jest Kościół?”. Dziennikarz docieka: „Masz na myśli to, czym jest kościół Word of Life [Livets Ord] czy Kościół uniwersalny?”. I otrzymuje odpowiedź: „I jedno, i drugie”.

Ekman stawia sobie pytanie o istotę Kościoła i zdaje się mieć problem ze znalezieniem na nie odpowiedzi w obrębie swej dotychczasowej tożsamości. To pokazuje, jak ważna (choć nie decydująca) jest rola kościelnego dziedzictwa – coś, co wielu z chrześcijan z kręgów ewangelikalnych i charyzmatycznych uważa za niepotrzebny balast. Zdecydowana większość Kościołów nurtu ewangelikalnego odwołuje się do dziedzictwa Reformacji, uważając się za protestantów, na równi z przedstawicielami „starych” kościołów ewangelickich. W przypadku kościołów charyzmatycznych sprawa nie jest taka prosta, bo wiele z nich nie utożsamia się z dziedzictwem Lutra, Kalwina i ich purytańskich czy anabaptystycznych następców, korzeni swoich upatrując w przebudzeniach pentekostalnych z początków XX wieku lub jeszcze później – w ruchach charyzmatycznych II połowy XX stulecia, albo po prostu uważając się za niezależnych chrześcijan, historycznie z nikim niepowiązanych.

Dlaczego jednak zamiast tego punktu odniesienia szukać w Reformacji, która za trzy lata będzie obchodzić swoje 500-lecie, Ekman (który sam z urodzenia jest luteraninem) wolał się zwrócić do Kościoła rzymskokatolickiego? Czy dlatego, że – generalizując – charyzmatykom hermeneutycznie (wykład Słowa zdecydowanie bardziej alegoryczny niż dosłowny), eklezjologicznie (kościół bardziej zhierarchizowany, z silniejszym podziałem na „duchow(n)ych” i wiernych), liturgicznie (zamiłowanie do pewnej teatralności nabożeństwa), a nawet dogmatycznie (nacisk na rolę człowieka w zdobywaniu Bożej przychylności) bliżej jest do katolicyzmu niż do protestantyzmu?

Tęsknota

I znów oddajmy głos naszemu bohaterowi. „Dla mnie to była kwestia zarówno natury egzystencjalnej, jak i teologicznej: co my naprawdę robimy? Częścią czego naprawdę jesteśmy? I do czego nas to doprowadzi? Co się stanie z ruchem wolnych kościołów za 100 czy 150 lat? Jak to możliwe, że Kościoły historyczne, zwłaszcza katolicki, zdają się wciąż trwać? To było zrozumienie stabilności i historyczności Kościoła, które mnie intrygowało. Kiedy zacząłem studiować ten temat, szczególnie w aspekcie eklezjologii, zobaczyłem, że nie ma możliwości rozważania tego bez wejścia w kontakt z Kościołem katolickim. Tak więc odkrywałem jedną rzecz po drugiej”.

Jak widać, ciążyła mu pewna niestabilność tzw. kościołów wolnych, które – szczególnie w obrębie nurtu charyzmatycznego i kościołów niezależnych – nierzadko cierpią na spore rozchwianie zarówno w sferze dogmatycznej, jak i organizacyjnej. Bądźmy jednak uczciwi, ewolucja – w każdej dziedzinie – jaką przeszedł katolicyzm od IV w. do dziś, stawia go w jednym szeregu ze wspomnianymi kościołami. Bezpowrotnych rozłamów i okresowych schizm nigdy nie brakowało. Tyle że procesy te zachodziły na przestrzeni setek, a nie dziesiątek lat. Czy chodzi tylko o prędkość, z jaką owe zmiany się dokonują?

Istota

Tak naprawdę nie chodzi jednak o dokonywaniu wiwisekcji duszy Ekmana, ale o to, co jest istotą Kościoła także dziś. Duchową siłą chrześcijaństwa był zawsze autorytet Słowa, ujęty w zasadę: sola fidei regula (czyli jedyna reguła wiary), a nie jedynie prima fidei regula (czyli pierwsza reguła wiary). Sola fidei regula to stanowisko Reformacji, według którego Biblia jest jedynym autorytatywnym głosem Boga skierowanym do człowieka. Na takim gruncie zawsze stał konserwatywny protestantyzmu, dla którego Biblia to jedyny autorytet i innego nie potrzeba. Charyzmatyczne chrześcijaństwo nie stawia tej sprawy tak jednoznacznie. Tam zawsze obok autorytetu Słowa ważną (o ile nie decydującą) rolę odgrywały osobiste objawienia i proroctwa.

Ale tak naprawdę nie to w tym wszystkim jest najistotniejsze. Nie chodzi przecież o to, żeby jedynie bronić swojej marki. Zupełnie nie w tym rzecz, aby udowadniać, że my, protestanci, też zasługujemy na szacunek (chociaż to prawda). Bo chociaż poczucie tożsamości pomaga oprzeć się zawirowaniom naszych czasów, to jednak – i chcę to mocno podkreślić – jako protestanci nie jesteśmy dziedzicami Lutra czy Kalwina, ale Chrystusa.

I dlatego zastanawia mnie co innego w rozterkach byłego pastora Ekmana. Gorączkowe poszukiwanie widzialnego autorytetu. Kiedy czytam listy Apostoła Pawła, który pisze: „Lecz więcej jeszcze, wszystko uznaję za szkodę wobec doniosłości, jaką ma poznanie Jezusa Chrystusa, Pana mego, dla którego poniosłem wszelkie szkody i wszystko uznaję za śmiecie, żeby zyskać Chrystusa i znaleźć się w nim, nie mając własnej sprawiedliwości, opartej na zakonie, lecz tę, która się wywodzi z wiary w Chrystusa, sprawiedliwość z Boga, na podstawie wiary, żeby poznać go i doznać mocy zmartwychwstania jego, i uczestniczyć w cierpieniach jego, stając się podobnym do niego w jego śmierci, aby tym sposobem dostąpić zmartwychwstania” (Flp 3:8-11), to widzę jak bardzo dążenie Pawła, różni się od tego, które charakteryzuje szwedzkiego neofitę. Pawła nie legitymizował Kościół, który za nim stał – oczywiście dopiero powstający, będący na początku drogi, jednak przecież tak potężnie wyposażony w moc Ducha Świętego – ale autorytet Chrystusa, Głowy Kościoła. Nowotestamentowi autorzy czerpią wprost od Niego i żyją tylko dzięki Niemu. Nikogo innego nie potrzebują i niczego innego nie szukają, wręcz odrzucając – jak Paweł – obce już i uznane za bezwartościowe autorytety: tradycji, religii czy pochodzenia.

Arka

Czy tylko dlatego, że jeszcze nie mieli autorytetu Kościoła? Czy to miałoby znaczyć, że z konieczności bazowali na „gorszym” autorytecie, a z czasem ich następcy wypracowali ten „lepszy”? Czy w związku z tym rację mielibyśmy przyznać papieżowi Piusowi IX, który w allokucji Singulari quadam z 4 grudnia 1854 r. powiedział: „Jest to prawda wiary, której silnie trzymać się należy, że poza Kościołem apostolskim, rzymskim nikt zbawić się nie może, on bowiem jest jedyną arką zbawienia i kto do niego się nie schroni, zatonie w potopie”.

Cytując Apostoła Pawła, nie chcę powiedzieć: liczy się tylko Chrystus, Kościół nie jest nam potrzebny. To wniosek dalece nadinterpretujący. Chcę podkreślić coś innego: Bóg zaopatrzył nas w autorytet swojego Słowa, obdarzył nas mocą płynącą z poznania swojego Syna, Pana Kościoła. Nie szukajmy autorytetów dodatkowych w sytuacji, kiedy te są największe. Nie czujmy się gorsi z powodu liczb, lat historii czy ludzkiego uznania. Trzymajmy się tego, co było wyznacznikiem wartości dla Apostoła Pawła – osobistego, głębokiego, żywego poznania Zbawiciela. A o przyszłość Kościoła, który buduje się na Skale Chrystusa, też nie musimy się obawiać.

Część II – sakramenty

Kontynuując analizę powodów jakie kierowały Ulfem Ekmanem przy jego konwersji na katolicyzm, przejdźmy do drugiego z nich – sakramentów. I znów najpierw oddajmy głos jemu samemu: „Zawsze miałem silny sentyment do sakramentów, ale kiedy zacząłem odkrywać, czym one naprawdę są i jak działają, poczułem, że naprawdę jestem wyobcowany. Tęskniłem za uczestniczeniem w nich i czerpaniem życia z sakramentów, tak bardzo jak to tylko byłoby możliwe. Widząc to, dostrzegałem także czego brakowało w naszym sprawowaniu Komunii. Tak więc mógłbym powiedzieć, że pełnia tego, co Pan złożył w Kościele katolickim, jest tym, co odkryłem i za czym tęskniłem”.

 Tęsknota za mistycyzmem

Najpierw ustalmy, co mamy na myśli mówiąc o sakramentach. Dla Augustyna z Hippony, sakrament to po prostu „znak widzialny niewidzialnie działającej laski”, ale już w myśl teologii katolickiej

„sakramenty udzielają łaski same sobą, mocą wykonanego dzieła (ex opere operato), zawsze i wszystkim, którzy nie stawiają łasce przeszkody” (cyt. za portalem Apologetyka Katolicka).

Już z tej definicji widać, że przeciętny protestant przystępujący do Wieczerzy Pańskiej traktuje udział w niej inaczej niż katolik uczestniczący w niej w swoim kościele.

W wypowiedzi Ekmana dostrzegam wyraźnie to, co przynajmniej od ponad 20 lat da się zauważyć w wielu środowiskach protestanckich, tych ewangelikalnych – często w społecznościach alternatywnych, młodzieżowych. Jest to pragnienie doświadczania misterium wiary – tego, czego w klasycznym protestantyzmie zwyczajnie najczęściej nie ma. Co wynika z przyjęcia innej hierarchii wartości: prymatu Bożego Słowa nad ludzkim doświadczeniem, prymatu wiary nad uczynkiem i prymatu łaski nad zasługą. Ważniejsze jest „zrozumieć”, niż „przeżyć”. Przy czym nie zawsze udaje się zachować dobre proporcje pomiędzy tym, co racjonalne a tym, co emocjonalne. I chociaż charyzmatyczny ewangelikalizm czasem aż się wyrywa do emocjonalnego przeżywania tego, co dzieje się pomiędzy człowiekiem a Bogiem, to jednak generalnie uznaje protestancki (ewangeliczny) porządek sakramentów, ograniczony do chrztu i Wieczerzy Pańskiej. Jednak problem nie dotyczy jedynie kwestii ilościowych (tu dwa sakramenty, tam siedem), ale przede wszystkim jakościowych. W Kościołach ewangelikalnych (w tym charyzmatycznych), przy całym szacunku do chrztu wiary i Wieczerzy Pańskiej, często brakuje pewnej podniosłości (niektórym zaś – ceremonialności) – i jedno, i drugie traktowane jest bowiem raczej duchowo (wewnętrznie), a nie liturgicznie (obrazowo). Nie czas tu na przypominanie całej treści teologicznej chrztu i Wieczerzy, ale już z neutralnej obserwacji da się wyciągnąć wniosek, że brakuje tam elementu misterium, „tajemnicy wiary” – dziania się czegoś nadnaturalnego, niewytłumaczalnego. To przede wszystkim symbol, coś, co czynimy „na pamiątkę” Chrystusa (1 Kor 11:4). Zarówno chrzest jest symbolem (przemiany starego stworzenia w nowe), jak i Wieczerza jest nim także (Chrystus obecny w winie i chlebie w sposób nie materialny, a właśnie symboliczny). Cała oprawa plastyczna i muzyczna jest równie minimalistyczna, jak wystrój sal nabożeństw (bardzo lubię słowa Żyda skierowane do luteranina, jakie padają w „Ziemi Obiecanej” Anadrzeja Wajdy: „u was w kościele jest tak pusto, jakby zaraz mieli zwijać interes”).

I w tym momencie rozumiem Ulfa Ekmana, którego pociągnęło mistyczno-teatralne podejście do nabożeństwa, widoczne w sakramencie Chrztu czy Eucharystii. Naszemu przeżywaniu Boga przydałoby się nieco tajemniczości, pewnej mistyki, w miejsce owej przaśnej zwyczajności i nader prostej symboliki. Ze swojej perspektywy chciałby podkreślić słowo „nieco”, choć dla kogoś innego może odpowiedniejsze byłoby pojęcie dalej idące.

Fast-food pod dwiema postaciami

Zdaję sobie jednak sprawę, że w przypadku Ekmana nie chodziło o trochę świateł, dymu, szaty liturgiczne (za czym akurat nie tęsknię) i przeżywanie Wieczerzy nie w klimacie fast-food (nomen omen): szybko, szybko – talerz, wino – szereg za szeregiem, by zmieścić się w 8 minutach. Bo po pierwsze, w Kościele katolickim mamy do czynienia z siedmioma sakramentami, a ponadto te dwa wspomniane już – oznaczają coś zupełnie innego.

Jeśli więc sakrament Eucharystii oznacza to, że Ulf Ekman rozkochał się w idei Chrystusa przywoływanego przez kapłana, by zstąpił do opłatka i kielicha z winem. Jak czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego (KKK 1374): „W Najświętszym Sakramencie Eucharystii »są zawarte prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie Ciało i Krew wraz z duszą i Bóstwem Pana naszego Jezusa Chrystusa, a więc cały Chrystus«”. Nie trzeba tłumaczyć, że dla protestanta idea transsubstancjacji, a więc owej przemiany opłatka chleba i wina w rzeczywiste ciało i krew Chrystusa jest konceptem znacznie dalej idącym niż jedynie „uduchowienie” Wieczerzy Pańskiej, nadające jej więcej zadumy i głębi. Zresztą podobnie, choć z innych powodów – dla katolika, który wyraźnie odróżnia „obecność mistyczną” Chrystusa tam, „gdzie są dwaj lub trzej zgromadzeni w imię moje…” (Mt 18:20), od obecności realnej i substancjalnej w Eucharystii.

Chrzest na wyznanie, czy na odpuszczenie…

Podobnie wygląda sprawa chrztu. Tu Ekman musiał odstąpić od ewangelicznej idei zanurzenia na osobiste wyznanie wiary, zastępując je obrzędem polania (choć sama forma chrztu ma znaczenie drugorzędne), który ma za zadanie włączenia katechumena (niemowlęcia lub dorosłego) do wspólnoty Kościoła, aby tam mógł nabywać wiary. Chrzest w rozumieniu katolickim odpuszcza grzechy i jest warunkiem zbawienia (KKK 12657, 1263).

I znów: zmiana jest fundamentalna, nie dotyczy jedynie przeżywania głębi symboliki śmierci starego człowieka i narodzenia się nowego stworzenia, ale niesie w sobie zupełnie inną treść: obmycia z grzechu (stąd forma polania wodą, a nie zanurzenia).

Dziecko obmywane jest z grzechu pierworodnego, aby mogło stać się wierzącym człowiekiem (w rytuale chrzcielnym używana jest formula: „…abyś był kapłanem, królem i prorokiem”), nie zaś – chrzczone jest na świadectwo tego, że stało się nowym człowiekiem.

Poza tymi, które omówiłem mamy do czynienia jeszcze z pięcioma pozostałymi sakramentami (których protestanci nie uznają w taki sposób): bierzmowanie, pokuta, namaszczenie chorych, sakrament święceń i małżeństwo. Oczywiście mamy do czynienia z większością tych idei, ale nadawana jest im inna treść i ranga. Zbyt wiele miejsca zajęłoby omawianie każdego z nich. Zatrzymam się przy jednym – przedostatnim z wymienionych.

Choć w Kościołach zarówno ewangelickich, jak i ewangelikalnych mamy do czynienia z ordynacją (pojęcie to występuje też w Kościele katolickim, gdzie mianem tym dziś określa się włączenie do stanu biskupów, prezbiterów i diakonów – KKK 1538) duchownych, nie jest ona tym samym, czym sakrament święceń.

Kapłan na zawsze

Katolicki kapłan nie jest po prostu jednym z wiernych, który został przygotowany i poświęcony temu, aby służył pozostałym. „Kapłaństwo służebne różni się istotowo od wspólnego kapłaństwa wiernych, ponieważ udziela świętej władzy w służbie wiernym” (KKK 1592). „Kapłaństwo służebne ma za zadanie nie tylko reprezentować Chrystusa – Głowę Kościoła – wobec zgromadzenia wiernych. Działa także w imieniu całego Kościoła, gdy zanosi do Boga modlitwę Kościoła, a zwłaszcza gdy składa Ofiarę eucharystyczną” (KKK 1552). Jednak to, że występują „w imieniu całego Kościoła” nie oznacza, że robią to jako delegaci wspólnoty (KKK 1553).

„Sakrament święceń przyjmującego go upodabnia do Chrystusa dzięki specjalnej łasce Ducha Świętego, czyniąc go narzędziem Chrystusa dla jego Kościoła. Święcenia uzdalniają go, by mógł działać jako przedstawiciel Chrystusa, Głowy Kościoła , w Jego potrójnej funkcji kapłana, proroka i króla” (KKK 1581).

I jeszcze jedno: kapłaństwo ma „niezatarty charakter” – człowiek wyświęcony może wprawdzie „zostać zwolniony z obowiązków i funkcji związanych ze święceniami lub otrzymać zakaz ich wykonywania, nie może jednak stać się znowu człowiekiem świeckim w ścisłym sensie” (KKK 1583).

Przytoczyłem bez komentarza tych kilka stwierdzeń Katechizmu na temat kapłaństwa, czyli odnośnie sakramentu święceń, gdyż one same dobitnie pokazują jak wysoką pozycję w Kościele katolickim otrzymuje kapłan – reprezentant Chrystusa wobec wiernych. I chociaż w części Kościołów charyzmatycznych rola pastora jest również wyraźnie wyeksponowana ponad zwyczajnych wierzących, to jednak nie ma to chyba aż tak dużego ciężaru gatunkowego.

 Czuję, więc jestem?

 Swoisty dramat Ulfa Ekmana polega jednak na tym, że pomimo jego fascynacji Kościołem katolickim, w tym pozycją jego kapłanów, on sam raczej nie ma szans, aby zostać jednym z nich. Pomijając inne względy, związane z przeszłością – jest żonaty. I chociaż precedensy żonatych kapłanów (np. po konwersji z Kościoła anglikańskiego) miały już tam miejsce, nie spodziewam się, aby dla niego uczyniono kolejny wyjątek.

Postawa Ulfa Ekmana, zdającego się bagatelizować ciężar gatunkowy różnic w katolickim i protestanckim rozumieniu sakramentów, paradoksalnie (bo ma być wynikiem poszukiwania głębi w chrześcijaństwie) obrazuje ważny problem naszych czasów. Bardziej zajmuje nas to, co czujemy, odbieramy zmysłami i emocjami, niż to, co jest treścią owych bodźców. Inaczej mówiąc – wielu szuka tego, co nakarmi ich zmysły, zamiast tego, co nakarmi ich ducha. W języku angielskim dobrze tę różnicę (dotykającą wielu sfer życia, nie tylko teologii) oddaje pytanie, jakie ludzie sobie dziś zadają, chcąc uzyskać opinię na dany temat: „How do you feel about this?” (w wolnym tłumaczeniu: jak się czujesz z tą sprawą), które wypiera dawne: „What do you think about this?” (co myślisz na ten temat?). Nie chodzi o eliminację, ale o ustalenie priorytetu.

Część III – Jedność

…całość nabiera sensu, oznacza bowiem, że według Ekmana sensem Ewangelii jest zbawianie ludzi w Kościele katolickim. Na co zresztą wskazuje dokończenie analizowanego zdania z Frondy: „a ta jedność może zrealizować się właśnie w Kościele katolickim” 

Trzecim wymienionym przez Ekmana powodem zwrócenia się do katolicyzmu była kwestia jedności Kościoła. On sam mówi o tym w następujący sposób: „To dotarło do mnie w sposób nagły i zaskakujący, odczucie bólu, że Chrystus jest ponad tymi wszystkimi podziałami w Kościele”. A w wypowiedzi szwedzkiego konwertyty cytowanej przez katolicki portal Fronda.pl czytamy: „Cały czas myślałem o tym, co czuje Jezus, gdy Jego Kościół jest podzielony. Ta myśl była jak błysk, to, że to nie może podobać się Bogu i że Jezus nad tym ubolewa”. W tym samym tekście dowiadujemy się, że „krótko po tym, jak ta myśl pierwszy raz go uderzyła, Ulf wziął do ręki Biblię i przeczytał passus z Ewangelii św. Jana, gdzie Jezus mówi, że chce, »by rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno« (11,52). Ekman uznał, że jednoczenie dzieci Bożych jest sercem Ewangelii, a ta jedność może zrealizować się właśnie w Kościele katolickim. Ulf przyznaje, że reformacja przyniosła bardzo wiele złych skutków. Chociaż odnowa była wówczas potrzebna, to chrześcijaństwo stało się po reformacji bardziej zsekularyzowane i podzielone. »Eklezjologia została rozwodniona« – powiedział”.

Jezus, Kajfasz czy Jan?

Oczywistym dramatem chrześcijaństwa są podziały pomiędzy wyznawcami Chrystusa, a jasnym dla wszystkich faktem to, że nasz Zbawiciel jest ponad nimi. To nie wymaga żadnego odkrywania. Jest jasne dla milionów chrześcijan na całym świecie. Co więcej, sporo w tej dziedzinie zrobiono. Od stuleci nie mamy już wojen religijnych (nie mylmy konfliktów politycznych z religijnymi tylko dlatego, że kontekst wyznaniowy jest tam pretekstem – jak np. w Irlandii Północnej), nie zabija się „heretyków”, myślę, że przynajmniej od półwiecza nie organizuje się już pogromów innowierców. Oczywiście niechęć istnieje, ale jednak udało się ją sprowadzić na mniej brutalny poziom. Co prawda rozpowszechnienie się Internetu dało wygodne narzędzia szerzenia niechęci i agresji pod adresem innowierców, ale to ciągle agresja werbalna, a nie fizyczna. I jasne jest, że wciąż jest w tej dziedzinie wiele do zrobienia. Zaskakujące jest w wypowiedziach Ekmana to, że tak doświadczony duszpasterz i autor tylu książek popularnoteologicznych rozumie problem jedności Kościoła w tak spłaszczony sposób. Cytuje np. słowa z Ewangelii Jana 11:52, tłumacząc je jako wypowiedź Jezusa, podczas gdy w rzeczywistości jest to komentarz Jana do słów arcykapłana Kajfasza. Oczywiście równie dobrze może to być wpadka redaktorów Frondy. Przyjrzyjmy się jednak tej wypowiedzi, niezależnie od tego, z czyich ust padła. W całości brzmi ona: „I nie myślicie, że lepiej jest dla nas, by jeden człowiek umarł za lud, niż żeby wszystek ten lud zginął. A tego nie mówił sam z siebie, ale jako arcykapłan w owym roku prorokował, że Jezus miał umrzeć za naród. A nie tylko za naród, lecz też aby zebrać w jedno rozproszone dzieci Boże” (J 11:50-52). Jan rozwija i interpretuje myśl Kajfasza. Chodzi w niej o to, że lepiej, aby jeden umarł, niżby wszyscy mieli zginąć – takie jest sedno Ewangelii. Nie mógł tego rozumieć Kajfasz, dlatego Jan to komentuje, wskazując na odkupieńczą ofiarę Jezusa wobec Żydów („Jezus miał umrzeć za naród”), ale przecież Jezus umarł nie tylko za Żydów, dlatego Jan dodaje: „lecz też aby zebrać w jedno rozproszone dzieci Boże”, czyli okazać łaskę zbawienia także poganom. Rodzi się pytanie: czy Jan w I w. prorokuje jednocześnie na temat jedności Kościołów chrześcijańskich w XXI w.? Znaczyłoby to, że wypowiada zdanie, którego sensu całkowicie nie rozumie, bo i nie może: Kościół dopiero co powstał (w chwili pisania ewangelii) i jeszcze się nie podzielił.

Takie podejście do interpretowania Słowa Bożego pozwala nam znaleźć w nim cokolwiek tylko chcemy odszukać, np. stwierdzenia o Hitlerze czy zamachu na World Trade Center. Jest to intrygujące, ale nie ma wiele wspólnego z hermeneutyką biblijną.

Serce Ewangelii?

Jeśli, cytując za Frondą, „Ekman uznał, że jednoczenie dzieci Bożych jest sercem Ewangelii”, to znaczy, że nie rozumie sensu Ewangelii. Ale – jeśli przypomnimy sobie cytowane w poprzedniej części tego tekstu słowa papieża Piusa IX, że „poza Kościołem apostolskim, rzymskim nikt zbawić się nie może”, całość nabiera sensu, oznacza bowiem, że według Ekmana sensem Ewangelii jest zbawianie ludzi w Kościele katolickim. Na co zresztą wskazuje dokończenie analizowanego zdania z Frondy: „a ta jedność może zrealizować się właśnie w Kościele katolickim”.

Podsumujmy tę część. Troską Ulfa Ekmana stało się przywracanie jedności Kościoła Chrystusa. Jednak zamiast poświęcić się idei budowania mostów pomiędzy wyznaniami, najwyraźniej poświęcił się idei jedności chrześcijaństwa rozumianej na sposób papieża Leona XIII, który w dokumencie Praeclara gratulationis z 1894 r., zwracając się protestantów napisał:

„Wszyscy, którzy od nas odłączyliście się – niezależnie od tego, kim jesteście i z jakiej przyczyny to nastąpiło – zbierzcie się znowu w jedności wiary (…) Od dawna wzywa was ta wspólna matka z powrotem na swe łono”.

Oczywiście wiemy, że później Kościół katolicki, za sprawą papieży Jana XXIII i Pawła VI wypowiadał się na ten temat już w inny sposób, jednak, charakterystyczna i dająca do myślenia jest konkluzja tekstu we Frondzie na ten temat: „Miejmy nadzieję, że to głośne nawrócenie państwa Ekman stanie się początkiem drogi do jedności Kościoła, która – jak zauważył były pastor – może zrealizować się tylko w Kościele katolickim!”.

Czy Jezus zmarł za jedność Kościołów?

Czy jedność chrześcijaństwa, rozumiana jako integracja organizacyjna, jest wartością samą w sobie? Jezus bezpośrednio wypowiada się na temat jedności dwukrotnie. Najpierw czytamy w Ewangelii Jana: „Mam i inne owce, które nie są z tej owczarni; również i te muszę przyprowadzić, i głosu mojego słuchać będą, i będzie jedna owczarnia i jeden pasterz” (J 10:16). Najpierw pytanie: co jest „tą” owczarnią? Czy jest nią Kościół katolicki? Ale Kościół (nie tylko katolicki) jeszcze wówczas nie powstał i nie o tym jest mowa w 10. rozdziale Ewangelii Jana. Są to słowa wypowiedziane na temat pogan, którzy w tym czasie traktowani byli jako obcy w Królestwie Bożym, przygotowanym dla Żydów. Jezus kilkakrotnie (a po nim i Paweł) tłumaczył, że zbawienie, które przyniósł Chrystus, jest nie tylko dla Żydów, ale także i dla pogan.

Druga wypowiedź, także z Ewangelii Jana, jest częścią modlitwy arcykapłańskiej Jezusa: „A nie tylko za nimi [uczniami – dop. W.T.] proszę, ale i za tymi, którzy przez ich słowo uwierzą we mnie. Aby wszyscy byli jedno, jak Ty, Ojcze, we mnie, a Ja w tobie, aby i oni w nas jedno byli, aby świat uwierzył, że Ty mnie posłałeś” (J 17:20-21). Najwyraźniej według rozumienia Ulfa Ekmana, dopóki całe chrześcijaństwo nie zjednoczy się z Kościołem katolickim, świat nie uwierzy, że Jezus jest Mesjaszem posłanym przez Boga. To byłoby nader odważne postawienie sprawy, świadczące o tym, że wielowiekowe wysiłki misyjne różnych Kościołów niewiele są warte, bo wspomniany warunek nie został spełniony. Kiedy Jezus powołuje się na jedność istniejącą pomiędzy Nim a Ojcem, nie twierdzi, że On i Ojciec to ta sama osoba. Są różni, ale są ze sobą doskonale zjednoczeni za sprawą miłości (mocno upraszczając). I tak rozumiem to, o co modlił się Jezus: nie o organizacyjną jedność Kościołów, zespolenie wszystkich w jeden organizm, ale dążenie do jednego celu, jakim jest wywyższenie samego Jezusa, tak aby świat poznał w Nim swojego Zbawiciela. Nie chodzi więc o ujednolicenie, ale o uwielbienie. Jezus przyszedł, aby zbawić świat, a nie po to, by go zjednoczyć.

Na koniec

Nie było moim celem ocenianie i wartościowanie Ulfa Ekmana jako człowieka i jako chrześcijanina. Skupiłem się na próbie zrozumienia i analizy jego motywów. Czy taka postawa dobrze służy sprawie jedności, rozumienia sakramentów i autorytetowi Kościoła uniwersalnego? Na pewno cenne jest to, że zwraca uwagę na pewne kwestie, nad którymi dzięki tak głośnej sprawie jak konwersja na katolicyzm jednego z liderów światowego ruchu charyzmatycznego, zmuszeni jesteśmy się pochylić. W moim odczuciu jest to taka próba reformowania chrześcijaństwa à rebours – na odwrót. Co wyraźnie widoczne jest w jego stwierdzeniu, że „reformacja przyniosła bardzo wiele złych skutków”. I dlatego, jego zdaniem, najlepiej je usunąć… poprzez powrót do Kościoła katolickiego.

Jego decyzja protestantyzmem (a nawet Kościołami charyzmatycznymi) nie zachwieje, katolicyzmowi wiele korzyści na dłuższą metę nie da – wprowadzi za to w dezorientację sporo ludzi, dla których Ulf Ekman był ważnym autorytetem duchowym. I to zarówno tych z kręgów samego Livets Ord i kościołów przez nie w różnych krajach zakładanych, jak i jego katolickich sympatyków z kręgów charyzmatycznych. No bo skoro dla „prowadzonego przez Ducha” Ekmana Ziemią Obiecaną jest Kościół katolicki – i to taki, jaki jest – dlaczego oni mieliby szukać zmiany w nim lub poza nim?

Włodek Tasak

Artykuł pochodzi z serwisu http://zgory.com