CzytelniaKsiążki i opowiadania

Wzgórze Nadziei

Opowiadanie oparte na faktach

Każdy znał to miejsce. Nieprzyjazne, zimne, całe porośnięte dzikimi krzewami. Ktokolwiek zbliżał się do tego pagórka otrząsał się z obrzydzenia, a może i ze strachu? W nocy często od tej strony słychać było wycie i ujadanie dzikich zwierząt. Czasami wydawało się, jakby i słońce odmawiało blasku temu miejscu.

Kiedyś odwiedził mnie mój Przyjaciel. Znaliśmy się bardzo dobrze, jak przystało dwojgu oddanym sobie całkowicie ludziom.

Kiedy On pojawiał się na progu, zaczynało się święto. Nasze rozmowy często trwały do późna w nocy. Tak było i teraz.

Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu poprosił, abym pokazał Mu okolicę. Nie wiem jak to się stało, gdy nagle stanęliśmy przed tym pagórkiem.

Co my tu robimy? — pomyślałem. Przecież to miejsce nie zasługuje nawet na to by o nim pomyśleć, a co dopiero patrzeć. Chciałem jak najprędzej stąd odejść. Gdzieś na polanę. Gdzieś, gdzie widok cieszyłby oczy. I wtedy spostrzegłem zmianę w moim Przyjacielu.

Stał On nieruchomo, ciągle wpatrując się w to odrażające miejsce, przy tym cały aż promieniał z radości. Zapaliła się dziwna iskierka w Jego oczach. Tak, jakby nagle, w pochmurną noc, przez dziurę w chmurach błysnęła jedna jasna gwiazda.

Jak On tak może! — pomyślałem. Kiedy mój wzrok zatrzymywał się na tym pagórku, mogłem myśleć o nim tylko jako o czymś odrażającym. Było to miejsce, które nieustannie kojarzyło mi się z czymś bardzo złym. Jak gdyby złem już było z samej swej natury.

Kiedy wciąż tak staliśmy, a ja nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć, mój Przyjaciel pełen entuzjazmu stwierdził:

— Uzdrowię go.

Jak? Kogo? Co On ma na myśli? Chyba nie ten wstrętny pagórek? Moje myśli biegały jak oszalałe. I ten pokój. Jak można stwierdzić coś takiego z takim pokojem i łagodnością ducha, która wręcz emanowała z Jego twarzy. Nie, to chyba pomyłka. To nie może być prawda. Na pewno myślał o kimś innym, patrząc gdzieś w bezkresy, a ja odczytałem to tak, jak dyktował mi rozum. Tak, On na pewno myślał o jakiejś konkretnej osobie.

— Uzdrowię to wzgórze.

Teraz już nie byłem w stanie myśleć. Nie wiedziałem co powiedzieć. Szliśmy więc w milczeniu, aż do samego domu. Tuż przed progiem mój Przyjaciel odwrócił się i z tym samym, wydawałoby się heroicznym pokojem powiedział, jak gdyby znał każdą moją myśl:

— Nie potrafisz patrzeć. Stąd twój niepokój i zamieszanie w sercu. Czasami trzeba patrzeć

w przyszłość. — A potem dodał:

— Powiedz mi, czy nadal trzymasz ten pokój, z wejściem od drugiej strony domu, dla niespodziewanych mieszkańców?

— Tak, kiedyś myślałem, że będę go mógł wynająć komuś, kto zechciałby związać się z tym miejscem. No, wiesz, jakiś człowiek szukający pracy. Ale teraz prawie już o tym nie myślę. W ciągu tych wszystkich lat nikt jeszcze z niego nie skorzystał.

— Chciałbym go wynająć. Zostanę tu na jakiś czas. Czy byłoby to możliwe?

— Ależ oczywiście. Trzeba go będzie tylko wysprzątać. Myślę, że za dwa dni będziesz mógł przywieźć już swoje rzeczy.

Wieczór spędziliśmy jak zwykle. Nikt z nas nie wspomniał jednak ani słowem o dzisiejszej wycieczce.

Jeszcze nigdy mój Przyjaciel nie był u nas tak długo. Od tamtego pamiętnego dnia minęły już prawie dwa tygodnie. Były to bardzo dziwne tygodnie w moim życiu. Powoli, z minuty na minutę zaczynałem rozumieć, co On miał na myśli podczas rozmowy przy progu.

Zacząłem myśleć, że wzgórze mogłoby być kiedyś piękne. Och, nie przyszło mi to wcale łatwo. Od dzieciństwa przyzwyczajony byłem patrzeć w tę stronę z obrzydzeniem. Jednak to, co robił mój Przyjaciel było zadziwiające. Dziwiło to nie tylko mnie, ale i okolicznych mieszkańców, że ktoś jest zainteresowany tym miejscem.

Zaraz na początku Przyjaciel mój nabył akt własności niechcianych gruntów i od razu zabrał się za jego rozpoznanie. Codziennie przedzierał się przez wzgórze, oglądając każde miejsce. Często przychodził z takiej eskapady boleśnie poraniony i zakrwawiony. Lecz zdawał się na to w ogóle nie zważać, coś tam mrucząc pod nosem z nieustannie zadowoloną miną. W ciągu tych ostatnich kilku dni zdążył już podrzeć na strzępy ze dwie koszule i kilka par spodni. Dwa razy ostre kolce wbiły Mu się w nogę tak, że musiał zostać przez następny dzień w domu. Przez cały ten czas mało mówił o planach, jakie wiąże z tym wzgórzem. Tak, jakby szykował niespodziankę, prezent pod choinkę.

Pewnego dnia stwierdził:

— Jutro zaczynamy.

— Co zaczynamy?

— Jak to co? Oczyszczać wzgórze!

— I ciekawe z kim będziesz to robił. Chyba ciężko było Ci namówić kogoś do tej roboty.

— O, tak. Z tutejszymi mieszkańcami trudno było porozmawiać na ten temat. Pojechałem więc parę kilometrów dalej i znalazłem kilku chętnych. Jutro zaczniemy karczować południową stronę.

— I zgodzili się, widząc w co się pakują?

— Oczywiście nie od razu. Dopiero po ustaleniu odpowiedniego wynagrodzenia.

Hm… Ludzie skłonni są wiele zrobić gdy im się odpowiednio zapłaci — pomyślałem.

— A czy ta inwestycja się Tobie opłaci?

W tym momencie Przyjaciel na chwilę zamknął oczy i poddał się jakiemuś marzeniu. Było widać, że myśli o czymś naprawdę wspaniałym. Po chwili otworzył oczy i jakby od niechcenia, lecz z nieskrywanym entuzjazmem stwierdził:

— To będzie winnica.

Wiele ostatnio myślałem o tym miejscu. Wyobrażałem go sobie na różne sposoby, ale nigdy nie pomyślałem, że mogłaby tam być winnica. Chyba dopiero teraz w pełni zrozumiałem, jak piękne mogłoby być to miejsce. Zielone wzgórze, całe pokryte równymi rzędami winorośli. Miejsce nie tylko cieszące oczy, ale także przynoszące słodkie owoce.

Następnego dnia, kiedy niebo czerwieniło się blaskiem wschodzącego słońca, a gęsta mgła spowijała całą okolicę, zaczęto karczowanie. Pięciu rosłych osiłków pojawiło się z siekierami, łopatami, szpadlami i od razu wzięli się do pracy. Mój Przyjaciel już po chwili znalazł się pomiędzy nimi i zaczął znosić kolczaste pędy na jedno miejsce. Kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze oczyszczano wzgórze.

Pod koniec dnia cała szóstka przepocona, brudna i podrapana stała, patrząc na swoje dzieło, grzejąc się przy palącym się stosie gałęzi i korzeni. Buchające wysoko w ciemne niebo płomienie oświetlały całą okolicę.

Minęło kilka dni, podczas których wszyscy naprawdę ciężko pracowali. Powoli odsłaniano zakryte oblicze stoku. Już teraz wiadomo było, że to dopiero początek pracy. Na ogołoconej ziemi leżało mnóstwo kamieni i nic nie zapowiadało, że dalej będzie ich mniej. Przeciwnie. Im wyżej, kamieni było coraz więcej. Teraz pozostawiano je tak, jak leżały, skupiając się na karczowaniu.

Kamienie jednak nie martwiły nikogo tak bardzo, jak zwierzęta. Okazało się, że było to miejsce zamieszkane przez całą sforę wilków. Teraz, kiedy teren, po którym mogły grasować przez nikogo nie zauważone, zmniejszał się coraz bardziej, ujadania w nocy były jakby częstsze i donioślejsze. Nie wiadomo było jak zareagują, kiedy teren zostanie całkowicie odkryty.

Długo nie trzeba było czekać. Kiedy wykarczowane było już około dwie trzecie wzgórza, nagle w biały dzień wyskoczyło z krzaków kilka potężnych wilków i błyskawicznie dopadło jednego z pracujących dalej mężczyzn. Zwierzęta jakby ignorowały obecność pozostałych ludzi, broniąc pod wpływem jakiegoś niezrozumiałego impulsu swojego terytorium. Zaatakowany człowiek bronił się zaciekle wymachując siekierą. Wydawało się, że jeszcze chwila, a czarna fala, która nagle go dopadła, przykryje go i roztrzaska jak okręt w czasie sztormu.

Tylko szybka interwencja pozostałych pracowników, z moim Przyjacielem na czele, uratowała mu życie. Nie wyglądał on jednak zbyt dobrze. Prawie każdy kawałek ciała nosił ślady zębów i pazurów.

Kiedy przywieziono go do naszego domu, jego koszula i spodnie przesiąknięte były krwią. W wielu miejscach ubranie było już przyklejone do ran. Dobrych kilka godzin minęło, zanim go opatrzono. Przyjaciel ogłosił tydzień przerwy w pracach i rozesłał wszystkich, by odpoczęli w domu. Każdy odchodził z pytaniem:

— I co dalej?

Było już późno, kiedy oboje usiedliśmy przy kominku. Atmosfera zdawała się być przesiąknięta porażką. Postanowiłem zacząć pierwszy.

— Co zamierzasz robić dalej?

— Jeszcze nie jestem pewien. To miejsce trzeba oczyścić. Nie zostawię tego dzieła niedokończonego.

— Widzę, że Ci bardzo zależy na tej winnicy.

— Nie, to nie to. Oczywiście cieszyłbym się i ty chyba też, gdyby to wzgórze przynosiło owoce, ale to nie w tym rzecz.

— A więc w czym? Wyjaśnij mi, proszę.

— Widzisz, łatwo nam jest kochać i podziwiać to, co jest piękne. Mało kto jednak nienawidzi zła, a to miejsce jest jakby nim przesiąknięte od narodzin.

— Może spróbujesz ogniem. Czego jak czego, ale ognia zwierzęta boją się najbardziej.

— Już o tym myślałem. Co prawda utrudni to karczowanie, które i tak już wolno szło, ale chyba nie będzie innego wyjścia.

Minął tydzień. Zbliżał się dzień, w którym postanowiono spalić resztę zarośli. Wydawało się, jakby wszystkie zastępy zła nadciągnęły naraz z grubymi chmurami, zalewającymi niebo. Mimo, iż był to środek dnia, chmury były tak czarne i gęste, że tylko nieliczne promienie przedzierały się przez tę zasłonę. Wydawało się, że jeszcze moment, a spadną na nas tony wody, zalewając wszystko, gasząc jednocześnie każdy płomień.

Od rana jednak nie spadła ani jedna kropla. W końcu zdecydowano się podpalać. Wokół krzaków rozłożono długi, szeroki pas słomy, zostawiając wolne miejsce tylko od północnej strony. Chciano, by zwierzęta właśnie tam uciekły. Były to bowiem tereny na pół dzikie i w ogóle nie zamieszkane.

Wszyscy, którzy przyszli tu dzisiaj, a zjawiło się wielu ciekawskich, mieli się na baczności. Nikt nie oddalał się sam, nawet na kilka metrów.

W końcu, na znak, podpalono słomę ze wszystkich stron. Płomienie ognia buchnęły wysoko, błyskawicznie się rozprzestrzeniając. Już po chwili czerwona łuna wspinała się do szczytu. W ten pochmurny, ciemny dzień wyglądało to tak, jakby zranione wzgórze wytrysnęło strugą krwi, zalewając rozcięte miejsce. Nagle przez trzask palących się gałęzi i szum buchających w górę płomieni przedarło się przerażające wycie, siejąc grozę w sercu każdego, kto tego słuchał. Zwierzęta walczyły o to miejsce. Do dziś nie wiadomo dlaczego ani jeden wilk nie uciekł przed ogniem. Wszystkie zginęły w płomieniach, do końca broniąc swojego terytorium.

Kiedy dopalał się ostatni krzak, na ziemię spadła pierwsza kropla deszczu. Zaraz za nią, jakby nie mogąc już dłużej ich utrzymać, chmury rzuciły na ziemię tysiące następnych.

Padało bez przerwy prawie dwa dni. Kiedy wreszcie pojawiło się słońce, wraz z nim zagościła radość. Na nowo ożyły jeszcze wczoraj przygaszone marzenia i plany. Deszcz zmył ślady minionych wydarzeń, i jak tylko woda wsiąkła w ziemię przystąpiono do dalszej pracy. Po kilku dniach zaczęto oczyszczać ziemię z kamieni.

Praca ta była o wiele cięższa i o wiele bardziej wyczerpująca. Trzeba było robić częstsze przerwy, a i tak po każdej było widać oznaki zmęczenia. Pracowano jednak przez pięć dni w tygodniu, od świtu do zmierzchu. Kamienie znoszono na stosy.

— Postawimy z nich wysoki mur dookoła winnicy — zwierzył mi się kiedyś Przyjaciel.

— Czy nie uważasz, że to podniesie i tak już wysokie koszty?

— Z pewnością! Będzie to jednak bariera dla wszelkich dzikich zwierząt. Nie chciałbym aby zniszczyły mi winnicę.

— Twoje plany są naprawdę wspaniałe, z przyjemnością się ich słucha. Czy oprócz tego będzie coś jeszcze?

— Tak. Na samym środku będzie wieża. Wysoka tak, aby z jej szczytu widać było każdy zakątek winnicy.

— Czy planujesz już, co zrobisz z plonami?

— Wykorzystamy je. Tam, przy południowej stronie stanie olbrzymia tłocznia.

Chyba najbardziej wspaniałe jest to, że z tych kamieni, które kiedyś przeszkadzały, i o które można się było tylko potknąć, z tych wydawałoby się bezużytecznych kamieni, kiedy je odpowiednio użyć powstaną rzeczy prawdziwie użyteczne.

Praca wrzała. Od kiedy zaczęto budować mur, podwojono, a później potrojono liczbę pracujących osób. Teraz już bez trudu zgodzili się na pracę nawet tutejsi mieszkańcy. Chyba wszyscy zdążyli się już zarazić planem mojego Przyjaciela.

Równolegle budowano mur i wieżę, podczas gdy część osób ciągle znosiła kamienie, oczyszczając wzgórze, a jednocześnie zapewniając budowniczym budulec w odpowiednich ilościach.

Czasami, kiedy patrzyłem w środku dnia na pracujących tam ludzi przychodziło mi do głowy mrowisko. Wszystko było dokładnie przemyślane i zaplanowane. Każdy wiedział, co ma w danej chwili robić. Trzeba przyznać, że mój Przyjaciel miał smykałkę do kierowania ludzmi i efektywnego planowania pracy.

Nie minął miesiąc, a na wzgórzu było widać ostatnie kamienie. Był już gotowy mur i wieża, kończono tłocznię. Przyjaciel teraz często wyjeżdzał. Mówił, że szuka szczepów winorośli. I, że pragnie jak najszlachetniejszego szczepu. W międzyczasie część osób zasadziła wokoło muru żywopłot. Miała to być dodatkowa bariera oddzielająca tę ,,oazę” od tego wszystkiego, co jest na zewnątrz.

W końcu znalazła się także i odpowiednia winorośl. Trzeba było widzieć wtedy mego Przyjaciela, z jaką radością i entuzjazmem sprowadził ją do swojej winnicy. Podobno była to najszlachetniejsza i najlepsza winorośl, jaką można zdobyć w całej krainie.

Końcówka prac pokryła się z początkiem wysadzania winorośli. Trzy tygodnie później wszystko było już gotowe. Przyjaciel rozesłał pracowników do domów, szczodrze wynagradzając ich za ciężką pracę. Sam również wyjechał do siebie.

Teraz trzeba czekać na owoce. Muszą minąć dwa lata zanim się one pojawią. Oczywiście winnica nie została pozostawiona samej sobie. Przyjaciel doglądał ją regularnie. Wtedy, gdy nie mógł sam osobiście przybyć, prosił zawsze mnie, bym zdawał mu wyczerpującą relację z jej wzrostu. Wyznaczył ponadto ludzi, którzy, za odpowiednią opłatą oczywiście, zajmowali się winnicą. Pielili ją i nawadniali, przycinali, troszcząc się o nią jak o własną.

W końcu zbliżał się czas owocowania. Na gałązkach winorośli pojawiły się wspaniałe gronie owoców. Przyjaciel jednak zakazał komukolwiek próbowania ich. W planie było uroczyste otwarcie winnicy i zapoczątkowanie pierwszych zbiorów. Wszyscy w okolicy mówili, że szykuje się wielkie wydarzenie.

Mój Przyjaciel przybył na kilka dni wcześniej, aby wszystko należycie przygotować. Zbiory miano zacząć właśnie dziś. Wzgórze prezentowało się wprost cudownie. Aż trudno było sobie wyobrazić, że mogło być kiedyś tak odrażające. Równy, wysoki mur okalał je u jego podnóża jak pierścień. Przy południowej stronie znajdowała się tłocznia, a tuż obok była szeroka brama wjazdowa. Na samym szczycie majestatycznie wznosiła się wieża. Była ona jakby świadectwem, strażnikiem porządku i harmonii, które tu panowały. Długie, zielone rzędy winorośli zalewały całą ziemię pośrodku muru. W ten ciepły poranek, w promieniach południowego słońca, wrażenie było naprawdę niesamowite. Kiedy podeszło się bliżej, widać było potężne gronie owoców. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniale zapowiadających się plonów.

Wśród zebranych tu dzisiaj w wielkiej ilości ludzi dało się wyczuć atmosferę napięcia i oczekiwania. Z przodu stali zbieracze, nie mogąc się doczekać, kiedy zaczną zrywać te wspaniałe gronie. Za nimi, trochę z boku, z olbrzymimi koszami czekali nosiciele. Będą znosić zebrane plony wprost do tłoczni.

Co pewien czas dało się słyszeć pełne podziwu westchnienia. Każdy pamiętał, jak wzgórze to wyglądało kiedyś. To jednak, co można tu było dziś oglądać wprost zapierało dech w piersiach. Chyba nikt do tej pory w tej okolicy nie zrobił czegoś równie wspaniałego.

Mój Przyjaciel był jak zwykle w samym centrum tego, co się tu dziś działo. Dawał jeszcze ostatnie instrukcje. Wreszcie wszedł na zbudowane z desek niewielkie podium. Wśród zebranych błyskawicznie zapanowała pełna powagi i wyczekiwania, prawie święta cisza. Nawet wiatr, który lekko wiał od rana, przynosząc miłe orzeźwienie, jakby wyczuwając doniosłość chwili, przestał na moment szumieć wśród gałązek i liści.

Przyjaciel zaczął:

— Kiedy kilka lat temu stanąłem przy tym wzgórzu, zobaczyłem wtedy to, co wy widzicie dziś własnymi oczami. Zobaczyłem winnicę. I choć wydawało się, że przekleństwa rzuconego na to miejsce nie da się zciągnąć, postanowiłem spróbować. Tylko ten, kto pracował tu ze mną od początku wie, z jakim trudem nam to przyszło. Przeciwności rosły wręcz lawinowo. Jednak nie zrezygnowałem ze swoich planów. Choć wiele razy ogarniało mnie zniechęcenie, zawsze powtarzałem sobie, czym będzie to miejsce za rok, czym będzie za dziesięć lat. Jeżeli nic nie zrobię, pozostanie na zawsze tak samo odrażające. Dziś, drodzy przyjaciele, dzieło uzdrowienia dokonało się. Oddaję wam tę winnicę. Niech cieszy wasze oczy. Korzystajcie z jej owoców. Ona po to została stworzona, by przynosić owoce. Takie jest jej przeznaczenie. Już za chwilę zerwę pierwszą groń, a zaraz potem zaczną się zbiory. Korzystajcie z nich wy, wasze dzieci, wasze wnuki i wszyscy, którzy przyjdą po was.

Wśród burzy oklasków i okrzyków Przyjaciel zszedł z podium i z nieukrywanym podnieceniem podszedł do najbliższego krzewu. Niesamowita radość malowała się na Jego twarzy, kiedy wyciągnął swoją rękę i zerwał pierwszą groń. Oderwał z niej jeden z owoców i włożył do ust. I w tym momencie coś w Nim drgnęło, zaszła jakaś zmiana. Tylko ktoś, kto znał Go tak dobrze i tak długo jak ja, mógł to zauważyć. Coś było nie tak. Zerwana groń powoli, bezwładnie wyślizgnęła się z Jego dłoni i upadła na ziemię. Zrobił dwa kroki. Zerwał następną i znów skosztował.

Teraz już nie tylko ja widziałem, że coś jest nie w porządku. Żywy aplauz nagle ustał. Wszyscy przypatrywali się temu dziwnemu zajściu. Na ziemi leżała już czwarta zerwana groń. Coś było nie tak! Zebrałem się na odwagę. Przecisnąłem się przez tłum i podszedłem do Niego.

Stał prawie nieruchomo pośrodku winorośli. W ręce trzymał piątą groń. Po policzkach płynęły Mu łzy. Bez słowa oderwał jeden owoc i podał mi, abym spróbował. Powoli i ostrożnie włożyłem go do ust. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Przegryzłem go i prawie w tym samym momencie zrozumiałem. Te owoce nie nadawały się do jedzenia. One były po prostu cierpkie. Tak przeraźliwie cierpkie, że już po chwili wyplułem wszystko z obrzydzeniem, krzywiąc się przy tym okropnie. Nie dało się ich zjeść. Nie dało się! Były po prostu cierpkie!…

Chcę zaśpiewać memu Przyjacielowi
pieśń o Jego miłości ku swojej winnicy!
Przyjaciel mój miał winnicę
na żyznym pagórku.
Otóż okopał ją i oczyścił z kamieni
i zasadził w niej szlachetną winorośl;
pośrodku niej zbudował wieżę,
także i tłocznię w niej wykuł.
I spodziewał się, że wyda winogrona,
lecz ona cierpkie wydała jagody.
,,Teraz więc, o mieszkańcy Jeruzalem
i mężowie z Judy,
rozsądzcie, proszę, między Mną
a między winnicą moją.
Co jeszcze miałem uczynić winnicy mojej,
a nie uczyniłem w niej?
Czemu, gdy czekałem, by winogrona wydała,
ona cierpkie wydała jagody?
Więc dobrze! Pokażę wam,
co uczynię winnicy mojej:
rozbiorę jej żywopłot, by ją rozgrabiono;
rozwalę jej ogrodzenie, by ją stratowano.
Zamienię ją w pustynię,
nie bedzie przycinana ni plewiona,
tak iż wzejdą osty i ciernie.
Chmurom zakażę spuszczać na nią deszcz.”
Otóż winnicą Pana Zastępów jest dom Izraela,
a ludzie z Judy szczepem Jego wybranym.
Oczekiwał On tam sprawiedliwości,
a oto rozlew krwi,
i prawowierności, a oto krzyk grozy.
(Iz. 5,1-7)

Marek Fiołka
Opowiadanie pochodzi z czasopisma ,,Wiatr” nr 4 © Wiatr