CzytelniaPostacie chrześcijaństwa

Życie Johna Bunyana

John Bunyan urodził się w roku 1628, w wiosce Estlow, niedaleko miasta Bedford, w Anglii. Był on synem ubogiego kotlarza. Rodzice sami nauczyli go czytać i pisać, potem uczęszczał przez krótki czas do szkoły w sąsiednim mieście, poza tym nie otrzymał żadnego wykształcenia. Resztę szczupłych wiadomości musiał zdobywać sam, a życie wędrownego kotlarza (wyuczył się bowiem rzemiosła ojca) nie pozostawiało dużo czasu do nauki. Poza tym nie dbał o naukę w młodości, a serce jego było odporne na wszelkie dobre wpływy; nadto prowadził życie dość rozwiązłe. Klątwy, bluźnierstwa i kłamstwa nie były mu obce już w chłopięcym wieku. Niewielu potrafiło dorównać mu w bezbożności. W najgłębszej boleści nazwał się później najgorszym hultajem i wzorem grzesznika. Mimo wszystko, życie jego wewnętrzne już tliło, choć bardzo słabo. W chłopięcym wieku miewał często sny w których główną rolę odgrywały: piekło, szatan, sąd i potępienie. Dowodzi to bądź co bądź, że jego młodzieńczy umysł zajmował się żywo sprawami wieczności. Pewnego razu wpadł Bunyan do wody morskiej i ledwie nie utonął. Innym razem znowu wypadł z łodzi do rzeki i wyratował się z ogromnym wysiłkiem. W siedemnastym roku życia w czasie walk purytan ze stronnictwem królewskim, dał się zwerbować do wojska. Podczas oblężenia miasta Leicester rozkazano mu stać na straży. Wyręczył go jego przyjaciel, którego zabiła nieprzyjacielska kula. Banyan w ten sposób cudownie ocalał. Nie pozostało to bez wpływu na dalsze jego życie, lecz nie zdołało przebudzić go z grzechu, w którym był pogrążony jak we śnie. Pan jednak nie przestał pukać do drzwi jego serca. Zdarzyło się pewnego razu, że został poruszony żywym kazaniem, które go przekonało, że martwe kościelnictwo, a życie według przykazań Bożych, to dwie różne rzeczy. Usłyszał jakby głos z nieba: „Czy chcesz porzucić swoje grzechy i wejść do Nieba, albo żyć w nich nadal i pójść do piekła?” Jego żywa wyobraźnia malowała mu Chrystusa, który patrzył nań przenikliwym wzrokiem. To go tak przeraziło, że natychmiast opuścił wesołe towarzystwo, w którym się właśnie bawił. Ale i szatan nie zasypiał gruszek w popiele. Szeptał mu, że jest przecież wielkim i niepoprawnym grzesznikiem, dla którego i tak nie ma ratunku, że właściwie pozostaje mu jedynie wydobyć z grzechu tyle rozkoszy i słodyczy, ile się da. Zwykła to praktyka ducha kłamstwa. Potrafi on, stosownie do potrzeby, albo zmniejszyć grzech i powiększyć łaskę Bożą, albo gdy sumienie się budzi – powiększyć grzech i nieskończenie pomniejszyć łaskę. Rozkosz, w którą się rzucał, stawała mu się gorzka przez działanie Ducha Świętego, bo jakże by zresztą mogło błoto rzucane przez szatana, zaspokoić wieczną duszę?

Jego prowadzenie się było wtedy tak bezbożne i gorszące, że nawet jedna z sąsiadek, kobieta nie najlepszych obyczajów, wypominała mu jego straszne klątwy i mówiła, że jest drabem, jednym z najgorszych, który gotów zarazić i zdemoralizować wszystką młodzież koło siebie. Wyrzut bezbożnicy podziałał nań więcej, niż upomnienia trzeźwych, pobożnych ludzi i napełnił go ukrywanym wstydem. Zapragnął wyzbycia się zupełnego przekleństw i kłamstwa. Powziął więc silne postanowienie odejścia od tych grzechów i zwalczania ich.

Wkrótce ożenił się z córką bogobojnego męża, która w posagu przyniosła mu, oprócz swych dziesięciu zdrowych palców, dwie budujące książki, które często czytał. Pod wpływem pobożnego przyjaciela, którego poznał, zaczął także czytać Biblię. Czytał zrazu część historyczną Starego Testamentu; listy Apostołów nie bardzo go zajmowały, gdyż o zepsuciu swojej własnej natury i o potrzebie zasługi Chrystusa nie miał jeszcze pojęcia. Pobożność jego była zewnętrzną pobożnością Zakonu. Człowiek nie rozumie od razu, co to znaczy oddać Bogu wszystką cześć. Pracował teraz Bunyan pilniej, wykonywał gorliwie swoje obowiązki i był tak skrupulatny, że nie tylko unikał muzyki, śpiewu i tańca, które przedtem lubił namiętnie, lecz nawet głos dzwonka niepokoił jego sumienie, prawdopodobnie dlatego, ponieważ czuł, że i to zbytnio zaprząta mu serce. Kiedy dzwonił ktoś z jego przyjaciół, zdawało mu się, że wieża wali się nań, aby ukarać go za popełnione grzechy. Kiedy zgrzeszył, to myślał, że grzech, ten zgładzi własną troską i skruchą; nie wiedział jeszcze nic o potrzebie pomocy i działaniu łaski Bożej. Nic dziwnego, że ludzie podziwiali jego pobożność i stawiali go wszystkim za wzór. To pochlebiało tak dalece jego próżności, że zaczął być dumny ze swojej pobożności i chciał przez wszystkich być widziany i chwalony. Był wtenczas jeszcze tak daleko, mniej więcej, od drogi żywota, jak wtedy, kiedy jeszcze pogrążony był w swych grzechach.

Punktem zwrotnym w jego życiu i początkiem jego prawdziwego nawrócenia był dzień, w którym na jednej z ulic miasta Bedford usłyszał, prowadzoną z wielkim przejęciem, rozmowę dwóch pobożnych niewiast, opowiadających o swojej biedzie duchowej, o marności swojej własnej sprawiedliwości i o wielkim dziele zbawienia, które Bóg dokonał w ich sercach. Bunyan słuchał chwilę, ale nie rozumiał z całej tej rozmowy nic a nic. Były to za wysokie progi na jego nogi. Niewiasty wydały mu się istotami, patrzącymi w nowy, nieznany dla innych śmiertelników świat. Drażniło go to wprawdzie do żywego, bo przecież on, jako czytamy w Biblii, musiał coś rozumieć ze spraw Bożych, ale szańce własnej sprawiedliwości zaczęły się z wolna rozpadać. Zdjęła go bojaźń i po raz pierwszy poczuł rzeczywiście brzemię własnych swych grzechów. Musiał się przyznać, że jeszcze nigdy nie próbował zajrzeć w skrytą głębię swego serca, że dotychczas jeszcze nie poznał oszustwa grzechu i taktyki szatańskiej. Poznał, że brakuje mu prawdziwej wiary. Niczego więcej nie pragnął, jak objawienia się tajemnicy wiary w swym sercu.

Życie by dał, aby posiąść, czego pragnął. Ale jak tu uwierzyć? Nieraz, aby spróbować swojej wiary, chciał powiedzieć do kałuży: „Osusz się!”, ale mówiło mu coś: „Idź wprzód, a pomódl się!” Po modlitwie nie miał już na to odwagi. W tej ciężkiej trosce o zbawienie, zazdrościł zwierzętom, które nie ponoszą uszczerbku dla duszy. Czuł się tak, jakby musiał marznąć na lodzie, kiedy inni, a zwłaszcza owe rozmawiające ze sobą niewiasty, kąpią się w ciepłym słońcu. Szatan starał się zgasić zapalone w jego duszy światło. Obudził w nim dręczącą myśl, że Bóg odrzucił go, ponieważ nie ma wiary, a nikt nie może mieć wiary podobającej się Bogu, kto nie jest wybrany, gdyż „nie zależy to od woli człowieka ani od jego zabiegów, lecz od zmiłowania Bożego” (Rzym. 9, 16), a Jezus wołał do Siebie tylko tych, których chciał (Marka 3, 13). A zatem nic mu to nie pomoże, choćby i chciał wierzyć, jeżeli Bóg go nie wybrał, a nie wybrał go, gdyż jest największą zakałą ludzkości. Biedak wpadł w rozpacz. Zwątpienie miotało nim, jak ziarnem w przetaku. Czyż mógłby powiedzieć, że ma wiarę, która zwycięża świat? Czuł teraz, że jej nie posiada, a że bez niej będzie zgubiony. Szatan szeptał mu, że czas łaski już minął i że przychodzi do Boga za późno. Wszyscy dookoła niego byli spokojni, a tylko on sam musiał się tak trapić. Gdy pozestawiał miejsca biblijne o odpuszczeniu grzechów, to było to wszystko według niego „dla wron na zagonach”. Pragnienie serca walczyło z nasuwającymi się wątpliwościami. Pragnienie pozornie prawie całkiem stłumione, budziło się znowu do życia. Znalazł się jakby między młotem i kowadłem. Aż proste słowo z Łuk. 14, 21 („Tedy gospodarz rzekł słudze swemu: Wynijdź prędko na ulice i na drogi miejskie, a ubogie i ułomne i chrome i ślepe wprowadź tu”) rzuciło światło w jego znękaną, obciążoną duszę. A więc jest jeszcze miejsce dla mnie i czas łaski nie minął! Zrozumiał, że sprawiedliwości stało się zadość, grzech został zwyciężony. Poznał jak ciemne są drogi grzechu, a odkrycie tego sprawiło mu wielką radość. Chrystus kształtował się w nim, znajomość jego wzrastała. W pokuszeniach Bóg go ratował, oczyszczał jak złoto w ogniu. Nieustannie Bóg pracował nad nim, przetapiając go w ogniu doświadczeń. Szatan miał na nim wypróbować jak na Hiobie, wszystkich sił. Ogniste jego strzały sypały się w jego duszę w postaci bluźnierczych myśli o Bogu, o Chrystusie i o Biblii. Dusza jego wzburzona była jak morze. Myśli: „Chrystus jest zwodzicielem jak Mahomet; Biblia jest fałszerstwem – jak Koran” występowały z głębi duszy jak obłoki i kładły się na nią jak gęste, ciemne chmury. Myślami tymi brzydził się, ale nie mógł ich od siebie odpędzić. To była jego Dolina Cienia Śmierci. Przez cały rok szamotał się codziennie, co godzinę z szepczącym mu do ucha głosem: „Sprzedaj swego Zbawiciela!” Straszliwy koniec Judasza napawał go ciągle nieopisaną trwogą. Bał się, że mógłby spotkać go ten sam los, gdyby choć raz w głębi duszy zgodził się na te myśli. Bywało, że walił pięściami wokół siebie i krzyczał: „Nie, nie chcę, nie chcę!” Jednakże raz, kiedy wyczerpany walką leżał na łożu, wymknęły mu się, albo raczej błysnęły w jego duchu słowa: „Niech sobie idzie, jeżeli chce!” W śmiertelnym strachu wyskoczył z łóżka i popędził w pole jak szalony, oczekując w beznadziejnej rozpaczy już tylko wiecznych mąk. Tak daleko zagalopował się w swym, zwątpieniu, że uporczywie zbierał możliwe i niemożliwe dowody przeciwko sobie, że już nie śmiał, jak inni, spodziewać się odpuszczenia grzechów, że jak Ezaw, nie znajdzie już miejsca dla pokuty. Aż pewnego razu, ciągle jeszcze miotany naiwnością przeróżnych myśli, usłyszał jakby pytanie z nieba: „Czy jeszcze nie chcesz dać się usprawiedliwić przez krew Chrystusa?” W sercu zabłysnęła mu nadzieja. Zaczął się znowu śmielej modlić, ale do modlitwy mieszały się rozpaczliwe myśli: „Sprzykrzyłeś się już Bogu i dlatego rzucił cię w grzech, aby się ciebie pozbyć”. Myśl o losie Ezawa stała zawsze, jak anioł z mieczem płomienistym, u wrót jego pokoju z Bogiem. Nikt nie potrafił wczuć się w jego położenie i nikt nie umiał mu pomóc. Myślał, że jeżeli Chrystus raz jeszcze nie ucierpi za niego, to będzie beznadziejnie zgubiony. Zdawało mu się, że sprzysięgły się przeciwko niemu kamienie na ulicy i dachówki na dachu. Aż wreszcie słowo: „Ten grzech nie jest na śmierć” przełamało wszystkie lody i rozproszyło wszystkie ciemności serca. Widział się znowu w rzędzie innych grzeszników, teraz i jemu wolno było modlić się i prosić o odpuszczenie grzechów. Zapałało mu serce wdzięcznością i miłością do Pana Jezusa. Gotów był teraz wszystko dla Niego poświęcić. Pękały więzy księcia ciemności. Był wolny od winy i niepokoju. Wiara w łaskę Bożą, w wierność Jezusową, w zupełnie wystarczającą odkupicielską moc Jego ofiary, gruntowała się w nim coraz silniej. Pokój przewyższający wszelki ludzki rozum zapanował w jego sercu.

I cóż to było? Nic więcej, tylko owa prawda, która o uszy chrześcijan obija się od dzieciństwa, prawda, że nie bywamy usprawiedliwieni w własnych uczynków, lecz z łaski przez wiarę w Jezusa Chrystusa. W tym wypadku różnica polegała na tym, że prawda ta zwykle pada podle drogi i na grunt opoczysty, u niego natomiast padła na ziemię dobrą i wydała owoc. Prawda ta stała się dla niego mocą, żywotem i pokarmem, a nie suchą tylko martwą literą katechizmu, którą trzeba było wyrecytować kiedyś przy konfirmacji, lecz która z życiem nie ma nic wspólnego. Przez cały ten czas Bunyan wiernie oddawał się swemu zawodowi. Na kotłach jego nie było znać ani śladu tych burz, które miotały jego sercem. W społeczności wierzących poznawano coraz więcej, jaka moc w nim przebywa. Świadectwa tego skromnego kotlarza, składane dokoła o darowanej, dożytej przez niego łasce Bożej – trafiały do serc, jak strzały. Nic dziwnego, wszak on znał dobrze serce ludzkie z jego trudnościami, znał też wybiegi szatańskie na wylot. Poznano wkrótce jego dar opowiadania Ewangelii i wielkie jego zdolności w głoszeniu Słowa Bożego. Wzywano go coraz częściej, aby jako kaznodzieja służył innym tymi dobrami, którymi Bóg go obdarzył. Miał wtedy 27 lat. Widnokrąg jego rozszerzał się w obcowaniu i społeczności doświadczonych w wierze dzieci Bożych. Aby w Anglii zostać kaznodzieją, nie zawsze potrzeba, jak u nas, poddawać się egzaminowi u władz duchownych. Decyduje w tym względzie powołanie Boże. Toteż Bunyan uległ wreszcie prośbom przyjaciół i został kaznodzieją w zborze baptystów, do których przyłączył się. Zakres działania Bunyana rozszerzał się coraz bardziej. Ponieważ rzemiosło swoje wykonywał wędrując ciągle z miejsca na miejsce, przemawiał więc przy tej sposobności, gdzie się dało, w lasach, w stodołach, na łąkach, czasem i w kościele. Z bliska i z daleka napływali ludzie, aby z ust jego słyszeć poselstwo zbawienia. A zwiastowali je z wielką gorliwością i żarliwą miłością, przemawiając w szczególności do upadłych grzeszników. Starał się zobrazować słuchaczom Chrystusa jak najwyraźniej, w różnych okolicznościach, a jednocześnie kładł nacisk największy na to, aby wytrącić z rąk grzeszników wszystkie fałszywe, kruche podstawy, na których opiera się człowiek cielesny. Nic też dziwnego, że nie brakowało mu wrogów, że duchowieństwo spoglądało na biednego kotlarza z wielką zawiścią. Rozsiewano o nim najczarniejsze oszczerstwa, starano się, za pomocą prawa nawet poskromić tego sekciarza i nowochrzczeńca. Wszystko to jednak spełzło na niczym.

W roku 1660, za panowania króla Karola II w Anglii, wydano zakaz odbywania nabożeństw we wszystkich zgromadzeniach religijnych, nie uznanych przez państwo. Każdy obywatel miał obowiązek brać udział w publicznych nabożeństwach jedynie w ramach kościoła anglikańskiego. Ktokolwiek do tego zarządzenia nie zastosował się – był aresztowany, osadzano go w więzieniu, początkowo na okres 3-miesieczny. W ten sposób dawano aresztowanemu czas do namysłu, aby ugiął się pod naciskiem prawa, w przeciwnym bowiem razie musiał opuścić granice kraju. Zaważyło to poważnie na losie Bunyana. Od Boga zostało mu powierzone głoszenie Ewangelii, darowany miał ten dar głoszenia Słowa Bożego, cóż go poza tym mogło obchodzić? Nie myślał poddać się wydanemu zakazowi. Wzięto go na cel, w przekonaniu, że on właśnie jest tym najniebezpieczniejszym ptaszkiem. Oskarżono go i zasądzono na karę więzienia. Sędziowie chcieli wprawdzie uwolnić go w zamian za przyrzeczenie, że przestanie kazać Ewangelię. Pozwolono mu jedynie na opowiadanie Słowa Bożego w jego domu, większych zgromadzeń nie wolno mu było zwoływać. Mniemano, że Bunyan od razu zgodzi się na podane warunki; on niezmiennie jednakże został przy swoim postanowieniu i ani myślał dać żądanego przyrzeczenia. Jego prosty, prawy umysł, nie mógł zgodzić się na kompromis z niesprawiedliwym prawem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wolno byłoby mu głosić Ewangelię w małym kółku ludzi, a dlaczego miałoby być przestępstwem głoszenie zbawienia w większych zgromadzeniach. Poza tym czuł, że ma znosić to prześladowanie. I to było głównym powodem uporczywego postanowienia opowiadania o zbawieniu przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Uważał przy tym, że jest pierwszą ofiarą nowego prawa, jako bojownik wolności sumienia w państwie, że od niego może zależeć wolność sumienia przyszłych pokoleń. Pozostał w więzieniu. Ofiara, jaką poniósł dla świętej sprawy, nie była mała. Nie łatwo było mu znieść rozłąkę z żoną i dziećmi, które musiał zostawić bez środków do życia. To, że znaleźli się oni w nędzy, było mu niezmierną boleścią. Żona jego zachorowała ciężko ze zmartwienia. Niewidoma córka, która mu szczególnie była miła, umarła podczas przybywania jego w więzieniu. Zdawało mu się, że burzy dom nad głowami swoich najbliższych.

W więzieniu zostawiono mu stosunkowo dość dużą swobodę i wolność. Mógł opuszczać je i chodzić do swoich braci w wierze, gdzie oczywiście przemawiał. Nieprzyjaciele dowiedziawszy się o tym, zażądali ściślejszego aresztu. Pewnego razu, powodowany niepokojem, wrócił do swojej celi wcześniej, niż zwykle. Dozorca więzienny zastał go już na miejscu i ujęty tym, darował mu większą niż dotychczas swobodę poruszania się, mówiąc, że Bunyan wie lepiej, niż on – dozorca, kiedy powinien być na miejscu. W więzieniu, które nazwano jego „prywatnym mieszkaniem”, wolno mu było przyjmować także i obcych, którym oczywiście gorliwie opowiadał Ewangelię. Jednakże i w ciszy więziennej nie obeszło się bez różnych pokuszeń, które zaglądały do jego celi. Wszakże Pan otworzył mu obfite źródła niebieskiej pociechy. Bunyan wyznaje, że nigdy przedtem nie zajrzał tak dalece w głębię Słowa i serce Boga. Dlatego nie załamały go cierpienia. Jezus Zwycięzca dał mu zwycięstwo, zrobił z niego bohatera. Była to bowiem cierpliwość iście bohaterska, że mógł on dwanaście lat wytrzymać w więzieniu. Jedno jego proste oświadczenie wystarczyłoby, aby został wypuszczony na wolność. Przychodziło mu to na myśl, że przecież i tak nie uzyska nic swoim uporem, bo o publicznym głoszeniu Ewangelii nie mogło być mowy, ani na wolności, ani w więzieniu. Gdyby był wolny, mógłby przynajmniej pracować i utrzymać swoją rodzinę. Nie brał on pod uwagę jednakże swojej osoby, ale wyłącznie miał na względzie sprawę wolności sumienia.

Bunyan był człowiekiem prawdziwie opatrznościowym. Dwunastoletnie bowiem przebywanie w więzieniu nie było bez pożytku. Prawie wszystkie swoje książki napisał w tym czasie. Bez tej przymusowej sytuacji nie byłby nigdy znalazł czasu na pisanie. Nieprzyjaciele chcieli zamknąć mu usta, szatan usiłował ziarno Słowa Bożego zagrzebać w ziemię i przybić kopytem, stało się jednak wprost przeciwnie, bo właśnie dopomógł mu do wzrostu duchowego i do wydania obfitego owocu. Książkami swoimi usłużył Bunyan nie tylko za życia, ale i po śmierci, późniejszym pokoleniom – na całym świecie.

Najbardziej znana jest „Wędrówka Pielgrzyma”. Składa się ona z dwóch części. W pierwszej opisuje Bunyan wędrówkę pielgrzyma, w drugiej – wędrówkę jego żony i dzieci; stanowi to, jako całość, obraz życia chrześcijańskiego w rodzinie. Poza „Wędrówką Pielgrzyma”, do najbardziej znanych zaliczyć można dwa dzieła: „Dzieje ludzkiej duszy” i „Żywot i śmierć pana Złośnika”. Pierwsze jest ilustracją wojny między Bogiem i szatanem, toczonej o człowieka, drugie odsłania tajniki grzesznego serca i piętnuje grzechy każdej epoki. Dzieła Bunyana charakteryzuje bujna fantazja, która łączy się z praktyczną trzeźwością, ze szczególnym podkreśleniem spraw najbardziej istotnych.

Nadeszła wreszcie dla niego wolność w roku 1672. Natychmiast po odzyskaniu jej, zostaje mianowany kaznodzieją. Swobodę działania poświęca, pracując dla wieczności. Głosił Ewangelię nawet w dniach roboczych w wielkich zgromadzeniach. Działalność jego była tak rozległa, że często nazywano go biskupem Bunyanem. Mimo wielkiego uznania, które go teraz spotykało, pozostał zawsze skromny i pokorny, i rzadko mówił o samym sobie. Największą radością było dla niego, kiedy mógł się dowiedzieć, że tu i ówdzie jego świadectwo obudziło duszę do życia wiecznego. Ludzka obmowa i oszczerstwo niewiele go obchodziły, jak również nie umiał się cieszyć z pochwał ludzkich, jeśli nie widział owocu. Niejednokrotnie zapraszano go nawet do Londynu lub gdzie indziej, gdzie mógłby zyskać rozgłos i miałby pole do szerokiego działania, zawsze jednak odmawiał, nie szukał bowiem chwały ludzkiej. W swoim drogim Bedfordzie, gdzie służył wiernie swemu niebieskiemu Królowi, przetrwał niejedną burzę.

Błogosławiony żywot swój zakończył uczynkiem miłosierdzia. Znany był Bunyan jako wielki rozjemca. Zdarzyło się, że młody szlachcic, zamieszkały w pobliżu jego miasta rodzinnego, poprosił go, żeby przyszedł pojednać go z zagniewanym ojcem. Bunyan, choć czuł się bardzo osłabiony, podjął się tej przyjacielskiej usługi. Pojechał w daleką drogę do tej rodziny, gdzie udało mu się, z pomocą Bożą, pogodzić ojca z synem. Bardzo go to rozradowało, ale w drodze powrotnej do Londynu trafił na ulewę, i nim zdołał dojść do najbliższego domu swoich przyjaciół, zmoczył go deszcz do ostatniej nitki. Gwałtowna febra zwaliła go na łoże, z którego nie podniósł się już więcej. W dziesięć dni po oddaniu swojej ostatniej usługi przyjacielskiej oddał Bogu ducha. Było to dnia 31 sierpnia 1688 r. Odszedł więc w 60-tym roku życia, jako pielgrzym z Miasta Zagłady, na Górę Syjon – do niebieskiego Jeruzalemu.

Wersja HTML Copyright (c) 2001 Czytelnia Chrześcijanina