[Następny rozdział | Poprzedni rozdział | Spis treści]

Do głębszego życia

Przypuśćmy, że jakaś anielska istota, która od dnia stworzenia doświadczała głębi i wspaniałości przebywania w Bożej obecności, pojawiłaby się na ziemi i przez pewien czas żyła między nami, chrześcijanami. Czy nie sądzicie, że mogłaby być zaszokowana tym, co by ujrzała?

Mogłaby na przykład zastanawiać się, jak możemy być zadowoleni z naszych ubogich, znajdujących się na niskim poziomie, przeżyć duchowych. Mamy przecież w rękach posłanie Boże, nie tylko zapraszające nas do udziału w świętej z Nim społeczności, lecz także dające nam dokładne wskazówki, jak ją osiągnąć. Jak ta istota, która rozkoszowała się intymną społecznością z Bogiem, mogłaby zrozumieć niedbałego, łatwego do zaspokojenia ducha charakteryzującego większość dzisiejszego ewangelicznego chrześcijaństwa. A gdyby nasza hipotetyczna istota znała takie płonące dusze jak Mojżesz, Dawid, Izajasz, Paweł, Jan, Szczepan, Augustyn, Rolle, Rutheford, Newton, Brainerd czy Faber, mogłaby logicznie wywnioskować, że chrześcijaństwo XX wieku źle zrozumiało niektóre istotne zasady wiary i zatrzymało się w miejscu z braku prawdziwego poznania Boga. A gdyby tak zasiadła na zwykłej sesji jakiejś konferencji biblijnej, usłyszała to wszystko, co przypisujemy sobie jako wierzący w Jezusa Chrystusa, i następnie porównała to z naszymi rzeczywistymi duchowymi przeżyciami, wtedy z pewnością stwierdziłaby wielką sprzeczność pomiędzy tym, za co się uważamy, a tym, czym jesteśmy w rzeczywistości. Śmiałe stwierdzenie, że jesteśmy synami Bożymi, że zostaliśmy zmartwychwzbudzeni wraz z Chrystusem i wraz z Nim posadzeni w niebiosach, że mieszka w nas Duch dający życie, że jesteśmy członkami ciała Chrystusowego i dziećmi nowego stworzenia, są negowane przez nasze postawy, nasze zachowanie, a przede wszystkim przez brak żarliwości i przez brak w nas ducha uwielbienia.

Gdyby nasz boski gość wskazał nam na wielką różnicę pomiędzy naszymi zasadami wiary, a naszym życiem, zbyto by go wesołym wyjaśnieniem, że jest to zwyczajna różnica między naszym niewzruszonym "stanowiskiem", a podlegającym zmianom "stanem". Wtedy przeraziłby się, że będąc istotami stworzonymi na podobieństwo Boże, pozwalamy sobie na uprawianie gry słów i niepoważne traktowanie własnych dusz. Czyż nie jest znamienne, że ze wszystkich ewangelicznie wierzących ci, którzy przykładają największą wagę do Pawła, są często najmniej "Pawłowi" z ducha? Jest ogromna i istotna różnica pomiędzy przyjęciem wyznania Pawła, a życiem jak Paweł. Niektórzy z nas, którzy od lat z sympatią obserwują scenę chrześcijaństwa, czują się zmuszeni, aby sparafrazować słowa umierającej królowej i zapłakać: "...Pawle, Pawle, ileż zła popełniono w twoim imieniu!" Dziesiątki tysięcy wiernych, którzy szczycą się rozumieniem Listu do Rzymian i Listu do Efezjan, nie może ukryć ostrej duchowej różnicy pomiędzy ich sercami, a sercem Pawła. Tę różnicę tak można określić: Paweł szukał, znajdował, i szukał dalej. Oni szukają, znajdują, i już nie szukają więcej. Po "przyjęciu" Chrystusa starają się zastąpić rzeczywistość teorią, a praktyczne życie doktryną.

Prawda stała się dla nich zasłoną zakrywającą twarz Boga: dla Pawła była ona drzwiami wiodącymi do bezpośredniej Jego obecności. Duch Pawła był duchem zamiłowanego odkrywcy. Był on poszukiwaczem pomiędzy wzgórzami Boga, szukającym złota osobistego duchowego poznania. Wielu dziś popiera doktryny Pawła, nie zamierzając naśladować go w jego namiętnej tęsknocie za Bożą rzeczywistością. Czyż można o nich powiedzieć, że są w czymkolwiek "Pawłowi", oprócz formalnego sensu?

[Następny rozdział | Poprzedni rozdział | Spis treści]