[Następny rozdział | Poprzedni rozdział | Spis treści]

5

Karawany koczowników pierwsze zetknęły się twarzą w twarz z pustynnym prorokiem. Ich oczy z niedowierzaniem spoglądały na tę wychudzoną istotę. Pierwsza myśl była całkiem prosta: "To jakiś szaleniec, który błąka się po pustyni". Lub nieco bardziej miłosierna:

"Upał doprowadził jednego z esseńczyków do szaleństwa".

Ten bezimienny człowiek był wyraźnie Żydem, ale nosił strój sporządzony z sierści nieczystego zwierzęcia - z wielbłąda. Wkrótce rozniosła się pogłoska, że żywi się szarańczą - pożywieniem, które jadał tylko najbiedniejszy lud.

Jego wygląd zewnętrzny określał go jako heretyka, jego słowa wskazywały na proroka. Włosy, zmierzwione, sięgały prawie do kolan. Twarz była twarzą starca, ale głos dźwięczał całą energią młodości. Oczy jaśniały płonącym ogniem pustyni.

Ludzie nie mogli nic na to poradzić, że zatrzymywali się, patrzyli... i słuchali. Głos brzmiał wyraźnie. Słowa były śmiałe i pełne majestatu, prawie poetyckie. Emanowała z niego godność i prawość, które niemal przekraczały ludzką zdolność pojmowania.

Karawany zwalniały tempo i otaczały kręgiem tego męża. Każdy wytężał słuch, aby dowiedzieć się, co ten człowiek ma do powiedzenia.

To, co usłyszeli pustynni wędrowcy, poruszyło ich najgłębsze uczucia. W jednej chwili jego słowa przekonały ich. Wszystko, co mówił, odbierało odwagę. To, co przepowiadał, było niemożliwe, ale to, czego żądał, było jeszcze bardziej niewiarygodne. Żądał od swych słuchaczy nie tylko radykalnej zmiany życia, ale tego, by dokonała się ona tu i teraz.

Nikt, byli tego pewni, nie mógł brać tego człowieka poważnie.

Karawany ruszyły dalej, ale nadeszły inne. One także zatrzymywały się i słuchały. I każda karawana, gdy w końcu opuściła pustynię, niosła ze sobą relację o szaleńcu lub proroku żyjącym na pustyni, który głosi wszystkim, mającym śmiałość go słuchać.

"Dlaczego nie przyjdzie do wiosek, aby zwiastować swe poselstwo? Czy nie wie, że wszyscy ważni prorocy kazali na rynkach, gdzie ludzie mogli ich usłyszeć? Czy ten głupiec sądzi, że ludzie pójdą do tego piekła, by go słuchać? Kto o zdrowym umyśle uda się na pustynne bezdroża i stanie w palącym słońcu, aby słuchać człowieka, stawiającego żądania, którym nikt nie sprosta? Jest szalony, to wszystko".

A jednak tak się stało. Niektóre karawany w drodze powrotnej odszukiwały pustynnego proroka. Prosty lud z wiosek na skraju pustyni przychodził go słuchać. Spragnione serca, puste dusze, głodne duchy - rozpaczliwie pragnące czegoś, o czym wiedzieli, że tego nie mają - ośmielały się przywieść swój pusty żywot na te nie zbadane tereny, aby odnaleźć Proroka.

Początkowo słuchali go nieliczni, którzy jednak powracali do domów, aby opowiedzieć swym przyjaciołom o tym, czego doświadczyli. Pogłoska o dzikusie rozprzestrzeniała się w całej Judei i Galilei.

Słuchacze przychodzili najpierw pojedynczo, po dwóch, potem dziesiątkami i setkami, wreszcie przyszły tysiące. Szli pieszo po płonącym piasku. Ich liczba rosła z każdym dniem. Niektórzy przedsiębiorczy ludzie zaczęli organizować całe karawany na pustynię dla tych, którzy pragnęli usłyszeć tego człowieka.

Wszyscy słuchali. Niektórzy płakali. Inni padali na kolana. Wielu wołało głośno o przebaczenie, na które nie zasłużyli. Inni wiwatowali. Nikt nie drwił. Nie padło ani jedno krytyczne słowo, przynajmniej nie z ust prostego ludu.

A jednak ci, którzy go nigdy nie słyszeli, którzy żyli w położonym daleko mieście, w Jerozolimie... ci osądzili go, zbadali i skazali... nie widząc go nigdy wcześniej i nie słysząc. Wyrok był prosty. I znany. Wydawano go na każdego nonkonformistę wszechczasów. "Ma demona".

Kilku ludzi przyszło i usiadło u jego stóp. Cel, który im przyświecał, był jasny: chcieli zostać uczniami Jana. I tak się stało.

Ta garstka uczniów przejęła styl życia swego mistrza: stali się oni jego nieodłącznymi towarzyszami. Podobnie jak on, byli surowi, poważni, pozbawieni poczucia humoru. W swych sercach nosili, podobnie jak on, ciężar grzechów Izraela. Przyłączyli się do Jana w jego gigantycznym zadaniu przygotowania drogi dla przychodzącego od Boga Mesjasza.

Słuchać Jana znaczyło usłyszeć coś nieoczekiwanego, gdyż każdy dzień był inny. Każdego dnia przemawiał i za każdym razem, gdy mówił, zwracał się do tłumu z czymś, czego nikt dotąd jeszcze nie mówił. Jego odwaga, śmiałość w podejmowaniu każdego tematu przerażała rzesze i jego uczniów.

Pewnego wyjątkowo gorącego dnia, gdy tłumy zdawały się sięgać horyzontu, Jan zawołał: - W dzień po następnym sabacie przyjdę nad Jordan. I tam w wodach Jordanu zanurzę każdego, kto pokutował ze swego życia. Zanurzę wszystkich, którzy przygotowali swe życie na przyjście Pana.

To właśnie tego dnia Jan otrzymał nowe imię, imię, które wkrótce znalazło się na wargach całego Izraela. Od tego dnia stał się znany jako Jan Chrzciciel.

[Następny rozdział | Poprzedni rozdział | Spis treści]