CzytelniaKościół

No, ruszcie się!

Czasem mówimy: To było dobre nabożeństwo, takie żywiołowe, dynamiczne, a Słowo mocne; albo takie zrównoważone, spokojne, uporządkowane, dostojne czy jakkolwiek byśmy je określili. Po prostu mamy tendencję kierowania się własnymi upodobaniami także w ocenie spraw duchowych.

Bóg jednak zwraca naszą uwagę nie na wrażenie, ale na rezultat. Może zbytnią wagę przywiązujemy do zewnętrznego wyrazu, formy, która sama w sobie nie ma mocy przynieść trwałej, duchowej zmiany. Natomiast Duch Święty zawsze tam, gdzie się pojawia, wnosi życie, rodzi coś, prowadzi ku czemuś. A zatem „dobre nabożeństwo” powinno być zarówno zwieńczeniem, świętowaniem tego, czego Bóg dokonał w ciągu minionego tygodnia, jak dopiero preludium, zapowiedzią tego, co ma się zdarzyć, wstępem do utworu, który będziemy grali w najbliższych dniach.

Ostatnio przeczytałam słowa, które mną wstrząsnęły: „Oddawanie czci, które nie rodzi misji, jest hipokryzją”. Rzeczywiście, nie możemy twierdzić, że znamy wartość Boga, jeśli nie czujemy pragnienia, by głosić Jego chwałę poza murami kaplicy. Dlatego prawdziwym celem nabożeństwa powinno być nie tylko wzmocnienie w nas chrześcijańskich przekonań, ale przeżywanie Osoby Boga, rozbudzenie autentycznej fascynacji Jezusem, rozpalanie żarliwej miłości do imienia Chrystusa, prawdziwej pasji w zabieganiu o objawienie się Jego chwały w naszym środowisku, a nawet zazdrości o imię Jezusa Chrystusa, które jest profanowane za sprawą otaczającego nas bałwochwalstwa (w różnej postaci) lub po prostu obojętności wobec Jego Osoby.

Czytałam niedawno historię pewnego XIX-wiecznego misjonarza, Henryego Martona, który zrezygnował z kariery akademickiej, aby stać się ewangelistą w krajach muzułmańskich i tłumaczem Nowego Testamentu na język perski. Często słyszał powtarzane przez muzułmanów historie, w których Chrystus był zdegradowany do roli sługi, Mahomet natomiast wywyższony. Do głębi raniło to jego duszę. Jego rozmówcy nie potrafili zrozumieć, co go tak obrażało. Na to Martyn odpowiadał: „Nie mógłbym żyć, gdyby nie wysławiano Jezusa; byłoby to dla mnie piekłem, gdyby miał być On zawsze tak poniżany. Gdyby ktoś wydłubałby ci oczy — kontynuował Martyn — nie byłoby wątpliwości, dlaczego odczuwasz ból, to się czuje. Dzieje się to dlatego, że ja i Chrystus to jedno, a zatem zostałem straszliwie zraniony„.

John Stott, odwołujący się do tej historii w swojej książce „Our Guilty Silence”, wyraża myśl, z którą całkowicie się utożsamiam: „Zawsze czytałem te słowa Martyna z uczuciem skruchy, ponieważ sam nie odczuwam ani tak wielkiej miłości do czci Chrystusa, ani tak wielkiego bólu. Nie widzę tego w takim natężeniu (jeśli w ogóle) we współczesnym Kościele. Czy jednak nie to właśnie jest powodem naszego pełnego winy milczenia? Nie opowiadamy się za Chrystusem, ponieważ nie miłujemy Jego imienia tak, by nie móc znieść braku podziwu i uznania dla Niego. Gdyby tylko nasze oczy otworzyły się na Jego chwałę i gdyby raziło nas publiczne poniżanie Go, przestalibyśmy milczeć. Powtórzylibyśmy raczej słowa apostoła: My bowiem nie możemy nie mówić o tym, co widzieliśmy i słyszeliśmy„. Inaczej mówiąc, jeśli nie widzimy, nie słyszymy, nie doświadczamy Jezusa w swojej codzienności, stajemy się letni, obojętni i pozostajemy bierni… A przecież tak niedawno, tak szczerze powtarzaliśmy za Pawłem: „Bo dla mnie życiem jest Chrystus!”.

Błogosławiony ból, który odkrywa, co tak naprawdę jest dla nas cenne. Błogosławiony ból, który wskazuje na kondycję naszego serca.

Czy pamiętasz, co cię ostatnio oburzyło, z jakiego powodu czułeś się urażony i co lub kto tak naprawdę na tym ucierpiał (może jedynie twoja własna duma?), kiedy ostatnio uderzyłeś pięścią w stół, co sprawiło, że aż zagotowałeś się cały w środku (może jedynie twój brak opanowania?), co postawiło cię na równe nogi, co popchnęło cię do działania?

Potrzebujemy mocnego uderzenia, impulsów Bożych, przebudzenia, ja potrzebuję, by serce nie obrosło tłuszczem wygody i samolubstwa, nieczułe, bo obciążone troską o mój własny dzień jutrzejszy. Dlatego mocno wezmę sobie do serca słowa Johna Stotta, który nieco prowokacyjnie podsuwa pomysł, aby niczym w Kościele rzymsko-katolickim kończyć nabożeństwa błogosławieństwem: „Ite missa est„, co niektórzy tłumaczą jako stanowczy nakaz: „Idźcież…” lub: „No ruszcie się!”… by przysparzać chwały Chrystusowi.

BOŻENA SAND-TASAK
Artykuł ukazał się w „Teraz i Zawsze” 9/2011