CzytelniaRodzina i społeczeństwo

Trudniejsza droga

Nie wiem, jakbym przez to wszystko przeszła, gdyby nie moja wiara w Boga. Nie wiem, jakbyśmy to przetrwai z mężem, gdyby nie łączyła nas miłość do Chrystusa, wspólne modlitwy, ten sam duch.

Podobnie jak obecnie wiele par, „przerabialiście” pewien scenariusz: młode małżeństwo, jak każde, po jakimś czasie myśli o dziecku. Okazuje się jednak, że muszą stoczyć długą walkę o to, by stać się rodzicami. Co zrobić, aby zajście w ciążę całkowicie nie zdominowało życia współmałżonków?

ANIA: Dopiero po latach okazuje się to długą walką. Kiedy przez pierwsze miesiące nie udaje się zajść w ciążę, nikt nie stawia od razu diagnozy bezpłodności i nie określa ram czasowych dla tej choroby. Dlatego jest to tak męczące, bo nie wiadomo, na jak długie działanie i jednocześnie czekanie trzeba się przygotować. Trudno jest biec w wyścigu, gdy nie wiesz, jak daleko jest meta. A z perspektywy kobiety starającej się o dziecko, nie ma lat, są tylko miesiące i cykle miesiączkowe. To znaczy, liczy się tylko ten konkretny cykl, w którym staramy się zająć w ciążę. Bo każdy taki miesiąc, każda próba to szansa. Jest wtedy w nas głęboka nadzieja, że się uda, że tym razem właśnie się uda, więc muszę zrobić wszystko, by temu dopomóc i nie zaszkodzić. Na dłuższą metę nie da się tak żyć. Bo niezależnie od tego, co się w sferze rodzicielstwa „darzy, to można zmarnować sobie kawał życia. To jest czas, który nie wróci. Mogą ominąć nas relacje z ludźmi i miejsca, które mogłyby nas wzbogacić. Teraz to wiem. Szkoda, że nie było wokół mnie osób, które by mocno mną potrząsnęły i wyrwały z tego zaklętego kręgu, pomogły spojrzeć na to z większym dystansem. Wiem, że to trudne. I może — tak jak wtedy dla mnie — niewykonalne.

PAWEŁ: W takiej sytuacji trzeba starać się normalnie pracować, wypoczywać. Nie rezygnować z rzeczy, które sprawiają nam przyjemność, a które mogłyby potencjalnie zaszkodzić planowi zajścia w ciążę.

ANIA: Ja bałam się jechać na wakacje, bo — jak myślałam sobie: lot samolotem może źle wpłynąć na wczesną ciążę, a pobyt w ciepłych krajach i zagrożenia z tym związane, jak np. zatrucia pokarmowe, mogłyby ten plan zniweczyć.

– Wiele małżeństw w obliczu tak wielkiego problemu przeżywa poważny kryzys. Niektóre pary nie przechodzą tej próby. Co zrobić, aby drogi męża i żony się nie rozeszły? Jak wspierać siebie nawzajem?

PAWEŁ: Nie bać się poddać odpowiednim badaniom i w razie potrzeby — leczeniu. Nie przerzucać całej odpowiedzialności na żonę. Starać się współczuć i zrozumieć punkt widzenia kobiety, który jest inny niż mężczyzny. Kiedyś myślałem, że próba oderwania żnny od starań o dziecko (np. na miesiąc) i zrobienia czegoś, co sprawiłoby nam przyjemność, np. pojechania na wakacje, byłaby nietaktem i niezrozumieniem sytuacji. Dzisiaj myślę, że takie oderwanie się pozwoliłoby złapać dystans do sprawy oraz nabrać sił do dalszych zmagań.

ANIA: Pomaga rozmowa. O tym, co się czuje i przeżywa. Droga dla mężczyzny i kobiety bywa zupełnie inna. Mężczyzna potrafi zachować większy dystans, ma zdrowsze, mniej emocjonalne podejście do bezpłodności. Stąd moja rada: kobiety, skorzystajcie z tego! Uczepcie się ich dystansu, większej cierpliwości. To nie znaczy, że oni nie rozumieją, nie współodczuwają. Ale robią to inaczej i nie przeciwko wam! Jeśli małżonkowie to zrozumieją, to przejdą to spokojniej. Niech nie zapominają, że pobrali się, bo się kochali, a nie dlatego że zawarli kontrakt małżeński, w którym był paragraf o szóstce dzieci! Przypomnijmy sobie tę fascynację, miłosne uwielbienie.

Wróćmy do bycia razem, jedno, tak jak sobie ślubowaliśmy: „na dobre i na złe”, w „zdrowiu i chorobie”. A przecież niepłodność to nie kara, to nie jest czyjaś „wina”, to choroba ciała i duszy. I jak każdą inną chorobę, trzeba przejść ją razem.

– Wspomniałaś o chorobie duszy… Czy to znaczy, że musieliście stawić czoła kryzysowi wiary? Jakie pytania zadawaliście Bogu? Jakie odpowiedzi uzyskaliście?

PAWEŁ: Nie nazwałbym tego kryzysem wiary. Raczej miałem takie nastawienie, że trzeba się z tym pogodzić, uda się to — dobrze, nie uda – to widocznie tak ma być.

ANIA: Ja nie byłam taka spokojna. Nie wiem, czy był to kryzys… Miałam wiele pytań, wątpliwości, pretensji i żalu! Nieobce mi odczucia bycia „tą gorszą”, „mniej kochaną, bo niepobłogosławioną”. Po drodze są różne okresy: wylewania przed Bogiem swojego bólu i łez, obrażania się i gniewania, ale i ogromnej nadziei na wysłuchane modlitwy i błogosławieństwo. To czas zmagania się z samym sobą i z Bogiem. Ale nie wiem, jakbym przez to wszystko przeszła, gdyby nie moja wiara w Boga. Nie wiem, jakbyśmy to przetrwali z mężem, gdyby nie łączyła nas miłość do Chrystusa, wspólne modlitwy, ten sam duch.

– Czy w Waszych zmaganiach mogliście liczyć na wsparcie ze strony innych?

ANIA: W naszym przypadku czas starania się o dzieci to ponad sześć lat. W początkowym okresie niewiele było osób, które by wiedziały o naszym problemie oraz takich, które umiały nam pomóc. To był temat, którego w rodzinie i w kościele się nie dotykało. Nie bardzo było wiadomo, co z nim zrobić. Dopiero po naszym przejściu do Społeczności Chrześcijańskiej „Północ” znaleźliśmy zrozumienie i atmosferę miłości wśród pastora i innych ludzi. Zaczęły się pierwsze rozmowy i intensywne modlitwy z ich strony. Okazało się wtedy, że nie jesteśmy jedyni z tym problemem. Dużo dały nam rozmowy z innymi parami. Grupę wsparcia stworzyliśmy sobie sami w sposób naturalny. U nas w domu, przy grillu odbywały się spotkania Klubu Potencjalnych Rodziców. I tak przy pieczonej karkówce rozmawialiśmy, płakaliśmy i śmialiśmy się jednocześnie. Bycie razem okazało się bezcenne.

– Jak otoczenie reagowało na fakt, że nie macie dzieci?

ANIA: Cóż, czasem słyszeliśmy teksty w stylu: „A wy kiedy? Nie ma na co czekać, trzeba się wziąć do roboty, bo latka lecą!”. Osoby zadające takie pytania, nie mają złych intencji, są po prostu bezmyślne! Ci, którzy nie walczyli o ciążę latami, nie stracili ciąży/dziecka, nie zrozumieją uczuć i zachowań tych „walczących o rodzicielstwo”. Ale czasami nikt nie pyta, zwłaszcza najbliższa rodzina. A jak już coś powiedzą, to w stylu: w mojej rodzinie TAKICH problemów nie było. To boli. Bardzo. Ale pamiętajmy, że niektórzy nie pytają, bo nie wiedzą, jak to zrobić. I co gorsza, jak poradzić sobie z naszą odpowiedzią. Jeszcze nie tak dawno problem bezpłodności był marginalny i chowany w tajemnicy. Nikt o tym nie mówił w mediach, nie analizował, nie doradzał. A o adopcji już nie wspomnę. To był wstyd, negatywne naznaczenie.

– W pewnym momencie zaczęliście myśleć o adopcji. Ktoś mógłby postrzegać to wyjście jako „plan B”. Co zrobić, aby ten nie był tym „gorszym” wariantem, czy też dowodem rezygnacji, kapitulacji? Niektórzy myślą: będziemy trwać w modlitwie, próbować aż do skutku… Co w sytuacji, kiedy stają się coraz starsi? Kiedy jest ten odpowiedni moment?

ANIA: Nie znam poprawnej odpowiedzi na to pytanie. To sprawa całkowicie między małżonkami oraz ich relacji z Bogiem. Jedni czekają rok, inni 10 lat. Jedni zachodzą w ciążę naturalnie, inni korzystają z metod wspomagania, inni adoptują dzieci. Każda metoda jest dobra, jeśli w sercu ma się pokój. Nie ludzki, ale ten Boży, który przewyższa wszystko. Czy adopcja jest czymś gorszym — nie, jest czymś innym, wymagającym wiele wysiłku. Chyba dlatego Bóg mówi o szczególnym błogosławieństwie dla tych, którzy przygarną sieroty. Adopcja jest czymś bardzo wyjątkowym dla Boga: skoro dał nam dzieci adopcyjne, to znaczy, że uznał nas za najlepszych rodziców właśnie dla nich. Czy ktoś ma prawo zakwestionować wolę Boga? Czy ktoś odważy się to oceniać? W podjęciu decyzji decydująca jest modlitwa, ale pomóc mogą też rozmowy z innymi małżeństwami, które mają to za sobą. Tę całą procedurę, która nie jest łatwa. Po wielu latach czekania chce się przejść przez to jak najszybciej. Ale tak się nie da. Proces ten pomyślany jest na mniej więcej rok, czyli tyle, ile trwa naturalna ciąża. Oczywiście jest cała ta papierologia, udowadnianie urzędnikom i psychologom na każdym kroku, że się nadajemy na rodziców. Uczucie podlegania ciągłej ocenie. Jest to trudne, ale też przydatne, bo po tym, jak już adoptuje się dziecko, otoczenie różnie reaguje. Na początku jest euforia, zapewnienia o pomocy i wsparciu. Potem może pojawić się ocenianie i krytyka wynikająca z nieznajomości tematu. Co mam na myśli? Małe dzieci wydają się na początku zdrowe i pozbawione fizycznych, psychicznych i emocjonalnych obciążeń. A rodzice mają w sobie głęboką wiarę w to, że ich miłość i troska naprawi wszystko. Po latach okazuje się, że te dzieci często mają specyficzne problemy, konieczne są konsultacje i specjalistyczna pomoc.

– Po jakimś czasie zaszliście w ciążę. Jak się domyślam, była to ogromna radość, zaskoczenie, a może też dezorientacja?

ANIA: Mamy teraz czworo dzieci. To dużo, ale mamy to na własne życzenie. W modlitwach do Boga trzeba być konkretnym, a my w swojej „zachłanności” modliliśmy się o dużo dzieci. No to mamy. Oczywiście radość była ogromna! Dla kobiety to szczególny czas. Bardzo wyjątkowy. Ale on mija, trwa tylko 9 miesięcy i koniec. A dziecko wychowuje się latami, do końca życia. I to jest najważniejsze.

– Macie za sobą sporo doświadczeń, możecie pomagać innym. Czy myśleliście o bardziej zorganizowanej formie służby małżeństwom zmagającym się z tym problemem?

ANIA: Kilka lat temu w SCh „Północ” działała służba „Upragnione Rodzicielstwo”, która przez prawie rok obejmowała pomocą i wsparciem małżeństwa pragnące mieć dzieci. Po roku przestała działać, bo zaspokoiła potrzeby ludzi na tamten czas. A teraz okazuje się, że jest następne pokolenie młodych małżeństw, które mają takie problemy. Czas wznowić tę służbę.

– Jakieś konkretne plany?

ANIA: Będziemy zbierać informacje o parach chętnych do wzięcia udziału w spotkaniach. W przeszłości staraliśmy się zawsze służyć pomocą psychologiczną, jak i przekazywać biblijny punkt widzenia. Gościliśmy małżeństwa, które dawały świadectwo swoich zmagań, stwarzaliśmy możliwość do rozmów, wspierania się i dzielenia informacjami. Mamy nadzieję, że uda nam się pierwsze spotkanie zorganizować jeszcze przed wakacjami.

Rozmawiała BOŻENA SAND-TASAK
Imiona Rozmówców zostały zmienione.

Artykuł oryginalnie ukazał się w „Teraz i Zawsze” nr 3 (15) 2012 r.