Jeszcze 19 lat temu żyliśmy zupełnie inaczej. Próby, koncerty, wyjazdy, kłótnie, muzyka reggae, znajomi i mniej znajomi, marihuana, dużo marihuany, haszysz, mieszkanie w komunie… Nie nudziło się nam. Jednak w sercu mieliśmy tęsknotę za czymś innym, za Bogiem. I szukaliśmy Go na różne sposoby. Pamiętam, gdy po raz pierwszy miałam w rękach Biblię, moje wzruszenie, gdy czytałam o tym, jak Bóg stworzył świat, moje łzy, gdy czytałam, jak Pan Jezus umarł na krzyżu. Pamiętam, jak mój mąż biegał codziennie rano do spowiedzi, żeby zmienić swoje życie.

Z dala od miasta

Trzy lata modliliśmy się razem z małym Kacprem o dom na wsi. Chcieliśmy osiąść z dala od zgiełku miasta. I w końcu Bóg sprawił, że z dwojgiem naszych przyjaciół i dwójką dzieci wyprowadziliśmy się z Warszawy. Zamieszkaliśmy na uboczu, z dala od ludzi. Nie mieliśmy wątpliwości, dlaczego tam jesteśmy. Gdy sąsiad zapytał Piotra, co nas tam przygnało, mój mąż odpowiedział: „Modlitwa”. Zmiana miejsca zamieszkania nie rozwiązała jednak problemów, ale przyspo rzyła nowych. Między nami było jeszcze więcej niezrozumienia i kłótni, mieliśmy siebie dosyć. W końcu przestaliśmy się razem modlić. Nadal jednak modliliśmy się o siebie nawzajem.

Dwie modlitwy

Pewnego dnia, będąc na zakupach w pobliskiej miejscowości, spotkałam Andrzeja, z którym mój mąż grał w kapeli. Pogadaliśmy, zaprosiłam go do nas na wieś. Powiedział, że nas odwiedzi. Zimowym rankiem (a może to było po- łudnie) usłyszeliśmy pukanie w okno. Przyjechał. Zaprosił nas wtedy na nabożeństwo. W tym samym czasie wpadł do nas ksiądz „po kolędzie”. Pomodlił się szybko i poszedł. Andrzej na zakończenie swojej wizyty również się o nas pomodlił. Różnica między tymi modlitwami była wyraźna. Mój mąż nawet usłyszał modlitwę w językach. Czyżby powtórka z Dziejów Apostolskich?

Decyzja o chrzcie

Zbór w Lubartowie, niewielka garstka ludzi. Modlili się 0 10 osób do chrztu. Nasi przyjaciele pojechali tam na środowe nabożeństwo. Wrócili, zdecydowani przyjąć chrzest. My też podjęliśmy decyzję. Mój mąż chwilę się opierał – był już przecież „ochrzczony”. Słowo Boże jednak zwyciężyło. Piotr dał mi 10 minut na zastanowienie, czy chcę przystąpić do chrztu… Zanim to nastąpiło, odwiedzaliśmy jeszcze lubartowski zbór. Ja zdążyłam być tam tylko raz. Pragnienie poznawania Boga było w nas tak silne, że wszyscy czworo przed chrztem wodnym zostaliśmy napełnieni Duchem Świętym i otrzymaliśmy dar mówienia innymi językami.

Posłaniec Boga

Luty 1993 roku. Bardzo mroźna zima. Pewnego niedzielnego poranka szliśmy się ochrzcić. Piotr, ja i dwóch naszych przyjaciół. Prowadziliśmy też ze sobą dwoje dzieci. I trzecie „w drodze” — byłam w siódmym miesiącu ciąży. Do szosy było 5,5 kilometra. Temperatura -20 stopni. Szliśmy pod wiatr przez pola zasypane śniegiem. Nie mieliśmy nawet pewności, czy o tak wczesnej niedzielnej porze przyjedzie jakiś autobus. Ale Pan posłał swego anioła. Po chwili od wejścia na szosę zobaczyliśmy w oddali samochód. Zamachaliśmy. Zatrzymał się.

Nowe życie

Ku naszemu zdziwieniu zmieściliśmy się wszyscy. Kierowca (niezwykle podobny do pastora lubartowskiego zboru) włączył ogrzewanie. Zrobiło się miło. Nie zdziwił się nawet, że jedziemy na chrzest. Pytał tylko, czy nie lepiej latem. Zbór w Lubartowie nie miał i nie ma do dzisiaj swojego baptysterium. Wynajął więc basen. Z racji mojej zaawansowanej ciąży byłam chrzczona pierwsza, a za mną jeszcze 9 osób. Tak wyglądał początek naszej drogi za Jezusem. Do pieca poszło wszystko, co było związane ze starym życiem: marihuana, nasiona, fajki, dredy, „święte obrazki”, książki o parapsychologii. Została nam Biblia. Uczyliśmy się i nadal się uczymy, jak podążać za naszym Panem. A On w swej łasce odpowiadał na nasze potrzeby i westchnienia, ratował nas, leczył i dokonywał cudów.

Wierny jest Pan

Cztery lata temu mieliśmy ogromne zobowiązania wobec ZUS-u. Ich spłata zupełnie przekraczała nasze możliwości. Pan znalazł kogoś, kto zechciał nam pomóc. Nie wiemy, kto to jest, ale ogromnie jesteśmy wdzięczni za niego naszemu Panu (Bóg bardzo często posługuje się ludźmi). Jest wierny w dużych rzeczach i w tych zupełnie błahych… Gdy mieszkaliśmy jeszcze na wsi, mały Kacper szedł ze swoim wujkiem na „stopa”. Koło nich po drodze przejechała ciężarówka pełna jabłek. A oni mieli taką ochotę na jabłko. Samochód podskoczył i wypadły z niego dwa owoce, które potoczyły się prosto pod ich nogi…

Leczy i napełnia swoim Duchem

Innym razem pojechałam po zakupy i zostawiłam nasze małe dzieci pod opieką mojego męża. Dzieci miały wysoką gorączkę i leżały w łóżku. Kacper miał może z 7 lat, a Paulina 5. Mój mąż modlił się z dziećmi o ich uzdrowienie, a później O napełnienie Duchem Świętym. Gdy wróciłam, dzieci nie miały już gorączki. Były zdrowe, rozpromienione i rozradowane w Panu, bo On nie ma względu na osobę i obdarza szczodrze, także tych maluczkich…

Ratuje z płomieni

Była słoneczna i sucha wiosna. Piotr postanowił zrobić trochę porządków na podwórzu. Korzystając z bezwietrznego dnia, zgrabił śmieci do dołu i je podpalił. Nagle, nie wiadomo skąd, zaczęło wiać. Ogień „dostał się z dołu. Na początku nie Wglądało to groźnie, kilka pełzających języczków. Ale wkrótce, mimo naszych starań, ogień rozpełzł się ogromny. Wiatr wiał w stronę lasu, więc baliśmy się już nie tylko o nasz dom. Hałas był tak ogromny, że nie słyszeliśmy się nawzajem. Ja w ciąży i dwoje małych dzieci nosiliśmy wodę, próbując zagasić ogień.

Ale nie na wiele się to zdało… Pamiętam, jak Paulinka zapytała, co to będzie. Nie wiedziałam. Powiedziałam dzieciom, żeby nie nosiły już wody, tylko się modliły. Mój mąż krzyczał do Pana ze środka pożaru. Bóg wysłuchał nas. Wiatr skręcił i zwiał ogień w stronę piaszczystej drogi. Ogień zgasł. Później przychodzili do nas ludzie, żeby zobaczyć ślady po nagłej zmianie kierunku ognia — tuż pod nogami Piotra.

Wybawia od śmierci

Zimowy wieczór. W piecu buszował ogień, a po domu rozchodziło się przyjemne ciepło. Dzieci spały, a my siedzieliśmy w pokoju i robiliśmy się coraz bardziej senni. Nagle, bez wyraźnego powodu Piotr się zerwał i wyszedł na dwór. Wracając zauważył, że w domu jest bardzo nadymione. Zaczęliśmy szukać przyczyny. Weszliśmy na strych i tam okazało się, że urwały się drzwiczki, które zatkały komin i dlatego cały dym szedł do domu. Niewiele dzieliło nas od zaczadzenia.

Pomnaża plony

Przed domem mieliśmy mały kawałek ziemi, który obsialiśmy żytem. Kiedy przyszedł czas żniwa, przyjechał do nas sąsiad z kombajnem zebrać zboże. Zżął całe i zaczął wysypywać na przygotowane płachty. Ale zboże sypało się i sypało. Wkrótce było już wiadomo, że wszystko nie zmieści się. Przygotowaliśmy więc na nie więcej miejsca, ale i to nie wystarczyło. Już wiedzieliśmy, że stał się cud. A zboże wciąż się sypa- ło i sypało. Sąsiad też wyszedł obejrzeć ten wielki plon. Gdyby nie opróżnił wcześniej zbiornika, nie uwierzyłby, że to z naszego pola. Wieść o tym zdarzeniu rozeszła się po wsi i niektórzy nawet pokutowali.

Uczy pokory

Zima, pola zasypane śniegiem, silny wiatr. W taką pogodę Piotr jeździł codziennie na rowerze do pracy w tartaku oddalonym 0 7 kilometrów. Marznąc, modlił się o samochód. Nie stać nas wtedy było na jakikolwiek pojazd. Pewnego dnia, gdy wracał bardzo zmęczony i zmarznięty, zniecierpliwił się: „Panie, widzisz, jak mi ciężko! Modlę się i proszę Cię o samochód, a Ty mnie nie słyszysz, a przecież obiecałeś w swoim Słowie…”. W odpowiedzi usłyszał:

„Bo to ty masz mnie słuchać, a nie Ja ciebie”. Piotr wrócił do domu „na kolanach”, ze łzami w oczach. A za kilka dni Pan dał mu samochód.

Jest blisko

Mieszkaliśmy na wsi sześć lat. Choć byliśmy bardzo biedni i często nie mieliśmy co jeść, oddawaliśmy dziesięcinę ze wszystkiego, co przechodziło przez nasze ręce. Czuliśmy bliskość Boga, gdy nas wychowywał i obdarowywał. Nigdy nas nie zawiódł. Po powrocie ze wsi mieszkaliśmy przez kilka lat w Warszawie.

Teraz, od czterech lat mieszkamy w Irlandii. Pan przyprowadził nas tutaj. Dał nam nowych przyjaciół. Dał nam też miejsce w zborze i potwierdził to. Kiedy mój mąż przyszedł do zboru, pastor zapytał się go, czym się zajmował w kościele w Polsce. Piotr odpowiedział, że grał na basie w zespole uwielbieniowym. Pastor odszedł i mój mąż myślał, że może źle coś powiedział, bo jego znajomość angielskiego była raczej mizerna. Za chwilę jednak wrócił, niosąc gitarę basową i powiedział, że czekali na mojego męża, na basistę. Teraz razem jesteśmy w grupie uwielbieniowej. Mój mąż gra, a ja śpiewam i czasem gram na pianinie.

Gdziekolwiek jesteśmy i gdziekolwiek nas jeszcze zaprowadzi, On się nie zmienia. Każdy dzień przekonuje mnie, że On trzyma moje życie w swoich rękach, że jest wierny i nigdy mnie nie opuści. Tak mówi Boże Słowo: „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki” (Hbr 13:8).

DOROTA TYMIŃSKA